środa, 24 września 2014

Vili

Sześć miesięcy po śmierci Vilego na trasie Finnmarkslopet dostaliśmy nareszcie wyniki jego autopsji. Nie potwierdziły one naszych przypuszczeń. Vili nie miał tętniaka, nie miał ukrytej wady serca, nie miał praktycznie żadnych problemów zdrowotnych. Zabiła go chwilowa niewydolność serca, która pojawiła się też z bliżej nieokreślonego powodu.

Brak jednoznacznej przyczyny śmierci oznacza, ni mniej, ni więcej, tylko to że taka śmierć może się przydarzać od czasu do czasu. Raport zresztą dokładnie na to wskazuje. I ta śmierć dotyczyć może zarówno psów, jak i ludzkich członków zespołu.
Pozostaje wierzyć statystykom, które jasno pokazują, że prawdopodobieństwo wystąpienia takiej tragedii jest bardzo niewielkie, więc mamy nadzieję, że wyczerpaliśmy już swój przydział podobnych historii.

Raport mówi także o tym, że podobne przypadki niewydolności serca są niezwykle trudne do zdiagnozowania. Nie pomogą tutaj obserwacje zwierzaka, nie pomogą badania kliniczne. Nie mamy żadnego wpływu na to co się może stać.

Mieliśmy nadzieję, że ten raport pomoże nam w przyszłości zapobiegać podobnym sytuacjom, ale nic z tego. Zwiększa on tylko poczucie naszej odpowiedzialności za to co robimy. Piszemy poczucie, bo na nim się to wszystko kończy. I tak nie mamy żadnego wpływu na takie rzeczy.

I jeszcze jedno wynika z tego raportu. To może spotkać każdego z nas. Do takiej śmierci nie jest wcale potrzebny duży wysiłek.To może się zdarzyć na spacerze, podczas zabawy, może się stać na chodniku, albo i w windzie.

Chcieliśmy wiedzieć i wiemy. Wiemy tyle, że to wszystko jest dużo bardziej skomplikowane niż mogłoby się wydawać. Co z tą wiedzą zrobimy dalej? Do jakich wniosków dojdziemy w najbliższej choćby przyszłości?
Oto jest pytanie.

sobota, 6 września 2014

Ostracyzm

Wczoraj, podczas spotkania z przyjaciółmi, zrozumieliśmy wreszcie dlaczego sporo naszych znajomych przestało się do nas odzywać po śmierci Vilego na tegorocznym wyścigu Finnmarkslopet w Norwegii.

My jesteśmy jej winni! To przez nas Vili umarł! Tak twierdzą te osoby.I dlatego spotkał nas z ich strony ten ostracyzm.
Wydano na nas wyrok nie znając szczegółów, nie znając faktów. Nie mając pojęcia ile nas ta śmierć kosztowała w sensie psychicznym i jak ciężko jest nam po niej żyć i działać.
Wciąż nie mamy wyników autopsji Vilego. Ma je Hanna Fredriksen, szef weterynarzy na Finnmarkslopet. Nawet przysłała nam przedwczoraj maila z tymi wynikami. Po norwesku, rzecz jasna. Dołączyła do tego komentarz po angielsku. Już zaczęliśmy dyskutować nad tym komentarzem. Zadawać sobie pytania, jak do tego doszło. Analizować go. Ale wtedy otworzył się wreszcie załącznik z wynikami. Tam okazało się, że to nie wyniki Vilego. Tylko jakiejś norweskiej suczki, zmarłej kiedy indziej.
Jakiż bajzel panuje na biurku, czy w komputerze Hanny Fredriksen? Ciekawe do kogo wysłała nasz załącznik? Od przedwczoraj nie mamy znowu z nią kontaktu. To jest w ogóle ciekawa postać. Będziemy mieli sobie sporo do powiedzenia jeśli kiedykolwiek spotkamy się w cztery oczy. Bo takiej dawki olewania nas to nie zaznaliśmy jeszcze od nikogo w całym naszym życiu.

Kolejny raz cała ta makabryczna historia stanęła nam przed oczami. Przeżyliśmy ją raz jeszcze. Znowu były łzy i długa dyskusja. I pytania o sens tego wszystkiego.
Ale kilkoro naszych znajomych wie przecież o nas i tej sytuacji wszystko. Wydali wyrok. To przez ten wyrok nigdy nie potrafili się do nas odezwać. Zadzwonić, napisać maila. Wcześniej dzwonili bardzo często. Po śmierci Vilego nigdy. Łatwo jest ferować wyroki. Ale sprawa nie jest taka prosta jakby się mogło wydawać.

Vili umarł na samym początku biegu. Nie po kilkuset kilometrach, kiedy jego serce zaprzestało pracy w wyniku przemęczenia. Nie, Vili umarł na samym początku, po stosunkowo spokojnym biegu.
A co to oznacza? Ano tyle, że spotkać to  może każdego z nas. Każdego z naszych psów. Dosłownie wszędzie. Pies może umrzeć w trakcie dzikiej zabawy z innym psem, w czasie biegu przy rowerze, który tak uwielbiają ci wydający wyroki na nas znajomi. To może spotkać każdego z Was, bo nie wiecie, czy wasz pies nie ma jakiejś ukrytej choroby, czy genetycznej wady.
Przez to co spotkało Vilego i nas, strasznie mocno zaczęliśmy się zajmować tymi kwestiami. Przeprowadziliśmy mnóstwo rozmów i przeczytaliśmy tyle samo opisów podobnych zdarzeń w necie. Takich historii jest na pęczki. Psy, tak samo jak ludzie od czasu do czasu umierają nagle i gwałtownie. Mimo, ze nic wcześniej nie wskazywało na taką możliwość.

Ale po co drążyć temat, po co rozmawiać z ludźmi, czytać książki, czy artykuły? Lepiej wydawać wyroki. Przecież wszystko już wiemy.
Strasznie to przykre. Mamy nadzieje, że nie spotka was nic podobnego w życiu, choć osobiste doświadczenie byłoby tutaj najlepszą formą nauki.

Wczoraj mieliśmy spotkanie z naszymi przyjaciółmi. Z ludźmi, z którymi można szczerze porozmawiać. To od nich dowiedzieliśmy się dlaczego tak zwane środowisko odwróciło się od nas. Dlaczego nikt nie zadzwonił, nie napisał, choćby maila.
Co ciekawe odzywali się do nas ludzie, których znamy wyłącznie z facebooka, z którymi nigdy się nie spotkaliśmy w realu. To samo dotyczy także naszej obecnej sytuacji. "Środowisko" i w tym przypadku zamilkło.
Tragedie, które nas wszystkich spotykają, jak widać, najlepiej weryfikują prawdziwość różnych znajomości. Potwierdza się po raz kolejny powiedzenie, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.

piątek, 5 września 2014

Sezon 2014/2015

Nie będzie łatwo, ba będzie piekielnie trudno to zrobić, ale innego wyjścia póki co nie mamy. Sezon trzeba rozpocząć. Bodaj najtrudniejszy ze wszystkich dotąd.
Nie będzie komfortu, nie będzie wygody. Znowu czeka nas dojeżdżanie na trening samochodem z przyczepą, co wydłuża czas każdego treningu i czyni go trudniejszym. Tak się jednak wszystko poukładało, że innego wyjścia nie ma. Oby starczyło nam motywacji, zaangażowania i co tu dużo mówić, profesjonalizmu. Tego ostatniego potrzeba nam będzie jak nigdy dotąd.

16 psów rozpocznie treningi od dzisiaj. W porównaniu do poprzednich sezonów mamy kilkudniowe spóźnienie, ale cytując pewnego byłego premiera naszego pięknego kraju "nie ważne jak się zaczyna, ale jak kończy", nie przejmujemy się tym zbytnio.

A zatem kolejny sezon uważamy za otwarty!

sobota, 30 sierpnia 2014

Syberiada bezprawnie wyrzucona za pomaganie zwierzętom - zbiórka, bazarek, każda pomoc bardzo potrzebna


25 sierpnia minął równy miesiąc od naszej wyprowadzki ze Śliwiczek. Tylko miesiąc, a wydaje się jakbyśmy mieszkali w Borach wieki temu - na szczęście tak działa ludzki umysł, odkłada gdzieś wysoko, na półkę myśli i wspomnienia, które przeszkadzają w tworzeniu nowego, własnego świata.
Jednak wcale tak łatwo nie jest zacząć wszystko od początku. Wymaga to ogromnej siły i woli walki, której nam, jak i wielu ludziom doprowadzonym przez najróżniejsze wydarzenia i ludzi do sytuacji niemal bez wyjścia, co jakiś czas brakuje.

Przeprowadziliśmy się z powrotem pod Bydgoszcz, gdzie mamy na szczęście własny kąt. Domek przeznaczony do rozbiórki musi posłużyć nam jeszcze przez długi czas za lokum. Na nowo trzeba było podłączyć w nim wodę i prąd. Ma zaledwie 40 m2 powierzchni i jest w opłakanym stanie, pilnie potrzebuje remontu, na który nas niestety nie stać. 

Od marca, czyli od wizyty pseudofundacji Pia Causa w Śliwiczkach nie mogliśmy normalnie pracować. Musieliśmy odwołać umówionych klientów oraz zrezygnować z organizacji obozów dla dzieci, gdyż wiedzieliśmy, że ze strony właścicielki gospodarstwa i jej rodzinki Adamsów niczego dobrego spodziewać się nie można.

Mieliśmy dużo planów związanych z działalnością w Borach. Przez 3 lata włożyliśmy w promocję Śliwiczek mnóstwo serca, zaangażowania i pieniędzy. Wszystko to teraz poszło na marne za sprawą właścicielki mającej od samego początku naszego pobytu w Śliwiczkach swoje zwierzęta za nic oraz jej kolesia z pseudofundacji, będącego zarazem inspektorem OTOZu, który na pewno nie stworzył swojej organizacji z chęci niesienia pomocy zwierzętom.

Inspektor z pseudofundacji nigdy do nas nie zadzwonił, nie zapytał czy mamy gdzie się wyprowadzić, jak damy sobie teraz radę, co stanie się z naszymi zwierzakami, jaki los je spotka. A przecież większość naszych psów, wszystkie sześć kotów i jedna gąska to zwierzaki przez nas adoptowane, uratowane przed śmiercią.
Czy tak powinna zachowywać się fundacja ochrony zwierząt?! Inspektora to nic nie obchodzi. To jak działa Pia Causa to jedna wielka kpina i skandal.

Byliśmy zmuszeni przeprowadzać się w najgorsze upały, które groziły utratą zdrowia a nawet życia u naszych zwierząt. Wiele z nich to renciści i emeryci wymagający leczenia i spokoju, i to też nie miało dla inspektora OTOZu najmniejszego znaczenia.

Codziennie otrzymujemy zapytania o nasze wycieczki z psimi zaprzęgami, warsztaty, prelekcje, jazdę konną, których przez właścicielkę gospodarstwa i jej kolesia inspektora z pseudofundacji nie jesteśmy w stanie realizować.
Ciągle słyszymy od ludzi, że to wielka szkoda dla całego regionu, że nas już tam nie ma, że stracili niezwykle ciekawą atrakcję.
To niepojęte, że ktoś organizujący wypoczynek dla dzieci i młodzieży w Borach Tucholskich, jak właścicielka gospodarstwa przyczynił się obniżenia poziomu atrakcyjności tego miejsca i za jej sprawką znika najbardziej interesująca możliwość przeżycia niezapomnianej przygody i poznania Borów.
No cóż, tak to właśnie wygląda kiedy nie działa się z sercem i pasją, a jedynie dla pieniędzy.

My od zawsze powtarzamy, że w życiu najważniejsza jest miłość do tego co się robi i pełne zaangażowanie, a pieniądze przyjdą wtedy same - nie są one dla nas celem samym w sobie. Tylko tak działając jest się szczerym i prawdziwym w swojej pracy. W szczególności jest to ważne, kiedy pracuje się ze zwierzętami, więcej o naszych zasadach możecie znaleźć tutaj.

Ta trudna sytuacja, w której się znaleźliśmy ma o dziwo też pewne plusy, otóż w pełni sprawdziło się stare porzekadło, że "prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie". Taki przesiew znajomych jest bardzo pożyteczny, bo szkoda tracić czas i energię na ludzi, którzy nawet nie potrafią się do ciebie odezwać, dodać otuchy dobrym słowem, zapytać jak pomóc, którzy swoimi "dobrymi radami" dokładają jeszcze do pieca i wręcz cieszą się z twojego nieszczęścia.
Przynajmniej teraz wiemy, na czym stoimy. Dla równowagi mieliśmy okazję poznać również nowych, dobrych ludzi, którzy potrafili nawet poświęcić swój czas i pomóc nam w budowie kojców - Radek, Kamila, Maciek i Michał - bardzo Wam dziękujemy!

Śliwiczki miały być nowym, lepszym rozdziałem naszego życia, niestety przez złych ludzi, których tam spotkaliśmy stało się inaczej. Nie żyjemy w odizolowanych bańkach, każdego człowieka łączą najróżniejsze zależności z innymi i choćbyśmy niewiadomo jak bardzo czegoś pragnęli, to bez wsparcia dobrych, uczciwych ludzi nawet najwspanialsze plany mogą legnąć w gruzach. 

Przez 3 lata z pełnym zaangażowaniem opiekowaliśmy się zaniedbywanymi przez właścicielkę końmi i psiakiem. Robiliśmy wszystko, aby konie nie wylądowały w rzeźni, doprowadziliśmy do wykastrowania dwóch ogierów, które niezgodnie z przepisami chodziły razem z klaczami w stadzie. To tylko ułamek naszych działań dla dobra tych zwierzaków, które jak wiemy od okolicznych mieszkańców miały tam obóz koncentracyjny od samego początku ich pobytu w gospodarstwie, czyli od ponad 20 lat.

Jednak pseudofundacja Pia Causa za nic miała opowieści nasze i sąsiadów gospodarstwa o gehennie koni. Do spółki z właścicielką posadziła nas o wszystkie zaniedbania, których dopuściła się właścicielka. Oto Polska właśnie!
Zostaliśmy bezprawnie wyrzuceni z gospodarstwa w trybie natychmiastowym i tym samym pozbawieni pracy. Nasza sytuacja jest tragiczna.
Po raz pierwszy w życiu zmuszeni zostaliśmy do poproszenia Was o pomoc. Jest to dla nas bardzo trudne, gdyż całe życie zawsze sami sobie ze wszystkim radziliśmy.

Utworzyliśmy więc na facebooku wydarzenie - bazarek, gdzie można na bieżąco śledzić losy nasze i wszystkich zwierzaków, które otoczyliśmy opieką.
Możecie licytować przeróżne fanty, które serdeczni ludzie powrzucali na bazarek - książki, rękodzieło, sesje fotograficzne dla zwierzaków i wiele innych. 
Mamy tam nawet takie perełki, jak gadżety przekazane przez zespół Wilki! 

Bardzo Wam wszystkim dziękujemy za dołączenie do naszego wydarzenia.

Liczy się każda złotówka, dzięki której będziemy mogli zapewnić naszym zwierzakom jedzenie i opiekę weterynaryjną.
Bardzo prosimy Was o pomoc. Nie ze względu na nas, ale dla naszych zwierząt, z których większość adoptowaliśmy i stworzyliśmy im dom, którego nikt inny nie chciał im zapewnić. Wiele z nich już co najmniej raz straciło dom, nie możemy doprowadzić do powtórki.
Z góry, za wszystko, bardzo Wam dziękujemy!

sobota, 23 sierpnia 2014

Smyk - krótka historia młodego konia

Smyk* przyszedł na świat 12 marca 2012 roku. Jego mamą była Schiera, a tatą wnuk mamy - Sarm. Pewnie przez to bliskie pokrewieństwo nóżki Smyka nie były zdrowe i sprawiały mu trochę kłopotów. Ale tylko nóżki.
Smyk pod każdym innym względem był najnormalniejszym źrebakiem. Chciał brykać na łące, galopować wśród traw i promieni słońca. Nie przejmował się swoim kalectwem.

Smyk miał właścicieli, ale oni nie interesowali się jego problemami. Nie interesował ich mały, wesoły, choć chory konik. Nie mieli potrzeby oglądania go, czy przebywania w jego towarzystwie. Tak samo jak i innych źrebaków, które przyszły na świat trochę wcześniej od Smyka.
Miał na szczęście Darię, Kacpra i Krzyśka, którzy byli z nim od jego narodzin. Spędzali ze Smykiem co dziennie długie godziny i szukali sposobu, aby mu pomóc.

Problemem źrebaka były jego nogi. Tylne miały tzw. miękką pęcinę, która nie pozwalała dzieciakowi normalnie chodzić. Przednie nogi tez miały jakiś problem, ale na początku nie było wiadomo, czy aby nie jest on spowodowany kłopotami tylnych.
Weterynarz wezwany przez trójkę Smykowych opiekunów dostrzegł szansę na wyleczenie konika. Powiedział, że trzeba mu założyć gipsy na tylne nogi, tak aby dać szansę ścięgnom i więzadłom się wzmocnić. Powiedział też, że jest duża szansa na to, ze konik stanie normalnie na nogi.

Od słów wszyscy przeszli do czynów. No może nie wszyscy, bo właściciele Smyka nie byli najwyraźniej zadowoleni z takiego obrotu sprawy. Woleli, żeby Smyka nie było, żeby umarł po prostu i nie tworzył kosztów. Bo przecież "koszty leczenia będą duże". Faktycznie były ogromne. Założenie gipsów na obie nóżki kosztowało 400 zł.
Na szczęście wtedy jeszcze opiekunowie Smyka mieli coś do powiedzenia i się udało. Smyk dostał swoje gipsy i szansę na normalne chodzenie.

Wiele razy w ciągu dnia i nocy opiekunowie odwiedzali Smyka w jego boksie, który specjalnie dla niego zbudowali. Musieli go zbudować, bo w stajni nie było takich luksusów. A Smyk musiał być odizolowany od reszty stada. Przez trzy tygodnie nie mógł biegać, nie mógł strzelać baranków, bo gips mógł się uszkodzić i cała praca pójść na marne.
Siedział więc biedak razem z mamą w stajni. A na zewnątrz było tak pięknie! Trwała wiosna w najlepsze, świeciło słońce, pachniały trawy i ziemia była taka ciepła. Smyk nie mógł spokojnie usiedzieć w ciemnej stajni. Stajni z małymi ciemnymi okienkami. W niej nie było słońca. Właściciele nie widzieli potrzeby, aby w stajni było jasno. Ważne, że w ich apartamentowcach przez duże okna wpadało słońce. Kogo by tam obchodził Smyk. To przecież tylko koń, głupie zwierzę. Po co mu słońce.

Pewnego dnia stało się coś złego. Gipsy zaczęły się ruszać, rozpadać. Jasne było, ze trzeba je zdjąć i założyć jeszcze raz nowe.
Nie spodobało się to właścicielom Smyka. Znowu te 200 zł. Okropnie wielkie pieniądze. Jednak się zgodzili. Z resztą, gdyby było inaczej to opiekunowie zapłaciliby za gipsy i tyle. Na tym etapie nie mieli najmniejszego zamiaru przejmować się zdaniem nieczułych na los zwierząt właścicieli Smyka. Trwała już na dobre walka o jego życie.

Znowu musiał siedzieć w ciemnej stajni. Jego mama też ledwo wytrzymywała tę sytuację, musiała przecież być ciągle przy swoim synku. Wciąż wołała inne konie, pragnęła ich bliskości i towarzystwa. Konie to niesłychanie stadne zwierzęta. Muszą być razem. Bliskość zapewnia im poczucie bezpieczeństwa i spokój.
Dlatego opiekunowie każdą wolna chwilę spędzali ze Smykiem i jego mamą. Zazwyczaj tez były z nimi inne konie, które też pragnęły dać im swoje towarzystwo. Nie było tylko właścicieli tego stada. Prze pierwsze dwa miesiące życia Smyka nie poczuli potrzeby zobaczenia go na własne oczy. Z daleka, przez telefon próbowali kierować jego życiem. 

Mijał czas i nieubłaganie zbliżał się termin wyjścia koni do ekowioski, w której pracowały w lipcu, każdego roku z dziećmi.
Opiekunowie wiedzieli, że to może być termin dla Smyka ostateczny, jeśli nie postawią go na nogi. Z weterynarzem zdjęli gipsy. Smyk chodził teraz znacznie lepiej. Widać było jak z każdym dniem jego nogi robią się co raz mocniejsze. Smyk bardzo chciał chodzić, chciał żyć i cieszyć się światem.

Daria znalazła w Sopocie bardzo dobrego
końskiego ortopedę. Miał przyjechać i zdiagnozować Smyka. Kolejne straszliwe 200 zł do wydania. Opiekunowie mieli nadzieje, że diagnoza da szansę Smykowi. W końcu wiedzieli, ze gipsy znacznie poprawiły jego chodzenie. Ortopeda nie zdążył jednak dojechać. Smyk razem z resztą stada wyruszył w sześciokilometrową wędrówkę do ekowioski. Poszedł na swoich chorych nóżkach w drogę, która przekraczała jego możliwości. Musiał strasznie cierpieć, kiedy biegł za swoją mamą. Opiekunowie słyszeli i słyszą do dziś jego wołanie, jakby krzyczał - Mamo poczekaj, ja nie mogę tak szybko biec!
Daria, Kacper i Krzysiek nie mogli już nic zrobić. Właściciele Smyka odebrali im prawo do decydowania o jego losie. Zostali jeszcze przy tym zrugani, że narazili ich na koszty lecząc bez sensu konia, którego należało "zutylizować", jak wyraził się mąż właścicielki.

Smyk dotarł do ekowioski. Przeszedł swoją własną krzyżową drogę, tylko po to, aby wezwany tam weterynarz go uśpił. W dużym zresztą pośpiechu, bo tego samego dnia przyjeżdżały pierwsze dzieci.

Długo opiekunowie opłakiwali Smyka. Bardzo długo nie mogli dojść do siebie. Nigdy wcześniej nie zetknęli się osobiście z tak przedmiotowym traktowaniem zwierząt, żywych, czujących i rozumnych istot. I to przez ludzi, którzy na stronie internetowej ekowioski mają zamieszczone słowa o "ogromnym poszanowaniu dla przyrody". Jak widać to tylko słowa.

Smyk żył krótko, ale dzięki swoim opiekunom choć przez ten krótki czas, zaznał miłości i ciepła. Zaznał opieki i troski ludzi, którzy nie spali po nocach zastanawiając się jak mu pomóc. I pomogliby, gdyby mieli choć trochę więcej prawa do tego.

Biegaj nasz Smyku wesoło po Wiecznych Łąkach, gdzie nie ma bólu, chorób i wstrętnych ludzi liczących jedynie pieniądze. Ciesz się słońcem i zieloną trawą. Może pewnego dnia spotkamy się tam wszyscy i znów przytulimy do Twojego ciepłego i wilgotnego pyszczka, którym tak lubiłeś nas dotykać.

Smyk* - imię Smyk zostało nadane konikowi przez jego opiekunów, gdyż właściciele w ogóle nie byli zainteresowani ani nadawaniem imion narodzonym w gospodarstwie źrebakom, ani nawet zapisywaniem dat ich narodzin, odwiedzaniem źrebaków oraz wyrabianiem im odpowiednich, obowiązkowych dokumentów.

wtorek, 22 lipca 2014

Dramat koni z Tatrzańskiego Parku Narodowego

Ile jeszcze koni ma cierpieć w drodze do Morskiego Oka?! Dlaczego pieniądze są ważniejsze od ich zdrowia i życia!?! Jak władze parku narodowego mogą na to pozwalać!?! Chronią tylko "swoje" kozice, niedźwiedzie i wilki, a konie mają gdzieś, bo przywożą im pieniądze "turystów"!?!

fot. Marek Rabiasz


W niedzielę 20 lipca po raz kolejny przewrócił się koń, który najprawdopodobniej nie wytrzymał tempa biegu - nie od dziś wiadomo, że fiakrzy poganiają konie, aby te biegły kłusem, gdyż tym sposobem udaje się wozakom zrobić o kilka kursów więcej. Tym razem konie biegły w dół, co wcale nie jest dla nich mniej męczące niż w górę. Dodatkowo na niekorzyść zwierząt wpływa wysoka temperatura.

Według relacji świadka wędrującego w górę, pana Marka Rabiasza koń "Wyglądał jakby się dusił się, bo łańcuch od chomąta zaplątał się w dyszel." Niedzielni pseudoturyści jadący wozem zsiedli z niego i zaczęli przytrzymywać wóz, aby przestał się on staczać w dół. Czyżby doszło do awarii hamulców? Oswobodzono też konia, który po jakimś czasie wstał.
Oczywiście według fiakrów nic się nie stało, koń się zwyczajnie potknął i przewrócił.
Prezes Stowarzyszenia Fiakrów Stanisław Chowaniec powiedział, że "Ma otarte kolana, ale poza tym nic mu nie jest. Dojechał na dół ." Jaki jest naprawdę stan zdrowia konia może jednak ocenić jedynie lekarz weterynarii. I czy panu Chowańcowi na pewno chodziło o kolana? Jeśli koń upadł na przednie nogi, to na pewno ma otarte nadgarstki a nie kolana.
Tatrzański Park Narodowy jak na razie nie ma zamiaru komentować tego zdarzenia, zażądał wyjaśnień od fiakrów.
Zdjęcie leżącego konia zrobił pan Marek Rabiasza, a oto słowa którymi je podpisał na facebooku:

"W pogoni za dudkami w tym upale nie każdy wytrzymuje. Co z tego, że wozacy muszą m.in. przestrzegać liczby przewożonych osób na jednym wozie, sokoro przy odpowiedniej prędkości to nawet z jednym turystą można zagonić konia. A wozacy speszą się, bo rzadko zdarza się aby turyści czekali na Palenicy na bryczkę a nie Fiakrzy na turystów. 
 Udostępnijcie to, może Ci wszyscy co wożą swoje szanowne 4 litery następnym razem się zastanowią czy nie lepiej iść spacerem ."
Jesteśmy głęboko wstrząśnięci postawą parku i ciemnotą ludzi, którzy nie widzą nic złego w tak okrutnym wykorzystywaniu koni do nadmiernej pracy. Wielokrotnie poruszaliśmy ten temat na naszych stronach i apelowaliśmy o podpisywanie petycji w sprawie zakazu transportu konnego do Morskiego Oka, niestety dramat koni w dalszym ciągu trwa. 
Jak widać w Polsce bardzo trudno tzw. zwykłym ludziom zrobić z tym porządek, chyba musi do akcji dołączyć jakiś celebryta, może wtedy władze parku i Zakopanego oraz korzystający z transportu "niedzielni turyści" zmienią zdanie.

niedziela, 13 lipca 2014

Skąd taka pasja?



Zawsze kiedy rozmawiamy o psich zaprzęgach, to pada pytanie - skąd to się wzięło? Jak się zaczęło?
W mojej książce też nie może go zabraknąć. Nie tyle może tego pytania ile próby odpowiedzi na nie w miarę zrozumiały sposób.
Zresztą przeczytajcie sami ten fragment.

(...)
Najczęstsze pytanie z jakim się spotykam to: Skąd taka pasja? Jak to się stało, że zostałeś maszerem?

Wtedy odpowiadam, że to długa historia. Mówię, ze najpierw byłem sportowcem, wyczynowym wioślarzem. potem alpinistą, aż razem z Darią zajęliśmy się psami zaprzęgowymi. Najpierw psami zaprzęgowymi, a potem samymi zaprzęgami. Bo tak właśnie było.
Prawda jednak jest dużo bardziej skomplikowana, choć tak naprawdę wcale taką nie jest. To tylko pozory.
To czym zajmuję się teraz jest najzwyklejszą konsekwencją całego wcześniejszego życia. Wszystkiego co od dziecka robiłem, o czym marzyłem i czego pragnąłem. Kiedyś był wyczynowy sport i dziś też jest wyczynowy sport. Tylko inny, bogatszy od tamtego w rożne aspekty. Tamten sport rozgrywany był na torze regatowym. Takim odpowiedniku bieżni, tyle tylko, że na wodzie. Dzisiejszy mój sport to kontakt z naturą, wielką i wspaniałą. To trasa nie zawsze oczywista i choćby rzucająca się w oczy.
Tamten sport to ciężkie i trudne przygotowania trwające długie miesiące i lata, a na końcu 6 minut ekstremalnego wysiłku. Dzisiejszy to tak samo lata ciężkiej pracy, a po nich wielodniowe zmagania z wielkim dystansem, mocami natury i własnymi słabościami. Ani ten, ani tamten nie jest lepszy, ani gorszy. Na pewno każdy z nich jest inny. Ale oba mają wspólny mianownik. Rywalizację i partnerów. W końcu obydwa to sporty drużynowe. W wioślarstwie jest zespół i w mushingu jest zespół. Ten, z którym pracuję od trzech lat jest doskonały. Najlepsza sportowa ekipa z jaką pracowałem w życiu.
Zawsze miałem wielkie ambicje. Kiedy wiosłowałem, to marzyłem o tym i pracowałem tak, aby pewnego dnia zostać mistrzem olimpijskim. Kiedy potem zająłem się alpinizmem, to moim cele stały się Himalaje i ich ośmiotysięczne szczyty. Teraz robię wszystko, aby ukończyć 500 kilometrową trasę Finnmarkslopet, ale nie ona jest przecież głównym moim celem. Ten jest znacznie dalej i nie jest to nawet ukończenie 1000 kilometrowej wersji Finnmarka. Przecież w mushingu są jeszcze większe wyzwania.(...)

piątek, 11 lipca 2014

Husky Polska - okiem testera

Dostaliśmy dzisiaj rano maila z pytaniem o faktyczną jakość i funkcjonalność namiotu Flame, produkcji czeskiej firmy Husky.
Husky jest jednym z pierwszych naszych sponsorów i jest z nami już od czterech lat. Jednak to nie ma najmniejszego wpływu na nasze opinie. Głównie dlatego, ze mamy to szczęście być sponsorowani jedynie przez firmy, których produkty możemy i chcemy z czystym sumieniem polecać.

Trudno byłoby nam reklamować coś, co nie przekonuje nas do siebie swoją jakością. Sponsorów mamy niewielu, ale przynajmniej z górnej półki, bo tak jest w przypadku firm Yeti, Mactronic, czy właśnie Husky .

Pytanie dotyczyło konkretnego namiotu i taką też daliśmy, jak mamy nadzieje, odpowiedź.
Flame to namiot, który w marcu pozwolił bezpiecznie przetrwać sztorm siódemce naszych psów, o czym pisaliśmy w jednym z wcześniejszych postów.
Dało się go rozbić, i to w pojedynkę, w totalnej wichurze. Zapewnił ciepło i schronienie w wietrze przekraczającym 100 km/h, a jego wentylacja sprawiła, że siedem kompletnie mokrych psów wyszło z niego po 7 godzinach suchych. Trudno o lepszy dowód na sprawnie działającą wentylację namiotu. Każdy kto kiedykolwiek spał w namiocie zimą, wie o czym mówimy. Znaczne różnice temperatur powodują bardzo mocne skraplanie się pary wodnej na wewnętrznych ściankach namiotu. Ta wilgoć najpierw zamarza, a potem leci na twarz i wszystko inne. Tam się roztapia i przemacza wszystko.
W namiotach Husky nie spotkaliśmy się z takimi problemami.

Od 4 lat używamy dwóch takich namiotów. Jeden to wspomniany już 2-osobowy Flame, a drugi to 3-4 osobowy Fighter. Ten drugi to prawdziwy twardziel na najgorsze warunki. To namiot z powodzeniem używany w najwyższych górach, gdzie używa się go jako bazowego, który raz rozbity musi wytrzymać przez dłuższy czas. Jest cięższy od Flame'a, ale też zapewnia większą przestrzeń.

Fighter wazy 4,5 kg, zaś Flame zaledwie 2,5. Dlatego świetnie nadaje się na namiot wyprawy zaprzęgami, który w saniach nie zajmuje zbyt wiele miejsca. Z drugiej strony do Fightera zmieszczą się nawet 4 osoby.

Namioty Husky polecamy z całą odpowiedzialnością. Przetestowaliśmy je w najgorszych warunkach i nie zamierzamy rezygnować z ich używania.

Namioty tej firmy to jednak nie wszystko. Tak samo długo używamy też śpiworów. Konkretnie modelu Annapurna. Ten śpiwór to absolutny hit. Oficjalnie daje komfort spania w nim do temperatury - 28 stopni. jednak nam zdarzało się spać w tych śpiworach przy niemal - 40. I to bez walki o przetrwanie. Ten wypełniony Quallofilem śpiwór można prać w pralce.



Jest on także bardzo uniwersalny. Używamy go do spania w podroży, w samochodzie, w kempingowych domkach i oczywiście w terenie. A do tego ma obecnie nieprawdopodobną cenę na stronie Husky, 483 zł. Za nią otrzymamy bardzo ciepły śpiwór na wiele lat. Mamy cztery takie i wszyscy, którzy spali w nich na mrozie, czy gdziekolwiek, wyłącznie je chwalili.

wtorek, 8 lipca 2014

Żywienie psów

Na świecie istnieją przynajmniej dwie opinie na temat karmienia psów.
Jedni uważają, że najlepszym sposobem żywienia tych zwierząt jest jak najbliższe trzymanie się natury, a więc powinno karmić się je surowym mięsem, kośćmi, tłuszczem i tak dalej.
Druga grupa to ci, którzy twierdzą, że najzdrowszym psim jedzeniem są gotowe, suche karmy, albowiem tylko one pozwalają na właściwe zbilansowanie psiego pożywienia. A do tego, sucha karma jest już wstępnie obrobiona, co pozwala psu bardziej wykorzystać jej składniki.
Jaka jest prawda? Który ze sposobów jest lepszy?
My stosujemy obie z tych możliwości. Są okresy, kiedy karmimy psy samym mięsem i tłuszczem oraz warzywami, ale są też momenty kiedy przestawiamy nasze zwierzaki na suchą karmę. Najczęściej jednak łączymy obie te metody.
Nasze psy, kiedy ciężko pracują, potrzebują wielkich ilości energii. Stąd do tłustego mięsa dodajemy jeszcze wysokokaloryczną karmę. Możliwie najwyższej jakości. Tłuszcz i mięso zapewniają im dostatek kalorii, ale karma daje oprócz tego jeszcze wszystkie niezbędne mikroelementy.
W taki sposób karmi się zaprzęgowe psy na całym świecie. A skoro osiągają one takie rezultaty, to znaczy, że ten sposób żywienia jest dobry. Nie ma co wyważać otwartych drzwi.
Suche karmy dla psów mają też ogromną zaletę. Do ich przechowywania nie potrzeba przecież zamrażarek, nie musimy w jakikolwiek też sposób ich obrabiać przed podaniem. Dlatego właśnie karmimy nasze psy takimi karmami choćby w podróży.
Także latem, kiedy jest bardzo ciepło, suche karmy stają się najlepszym rozwiązaniem. Mięso, czasem zanim je zdążymy podać, zaczyna już się psuć. Z suchymi karmami nie ma takiego problemu.
Kolejną ich zaletą jest odpowiednie zbilansowanie, które poszczególne karmy od siebie odróżnia. Jedne są przeznaczone dla szczeniąt, inne dla seniorów, a jeszcze inne dla psów aktywnych.
Nasi seniorzy są, właśnie na takiej diecie. Starszy pies nie potrzebuje już takiej ilości białka i tłuszczu, co młodszy i bardziej aktywny. A trudno jest taką dietę ustawić samemu przygotowując psi posiłek. Dlatego seniorów, zwłaszcza tych z problemami zdrowotnymi, karmimy suchymi karmami.
Pozostaje pytanie, jaka karma jest dobra. Na rynku jest ich bardzo dużo, więc o wybór nie łatwo. My stosowaliśmy różne z nich. I te droższe i te tańsze. Zasada jest jedna, muszą być one przygotowane przez porządną firmę. Taką, o której cokolwiek wiadomo, i której z powodzeniem używają też inni psiarze.
Tutaj, z czystym sumieniem możemy polecić karmę marki Josera. Kiedyś wybraliśmy ją, bo oferowała największą kaloryczność w karmie dla psów pracujących. Potem zaczęliśmy używać jej bytówki, a także karmy dla seniorów. A od ponad roku karmimy nią także nasze koty, którym bardzo smakuje.
Internetowy sklep zoologiczny to dla nas najwygodniejsza forma zakupów. Raz, że oferuje on najlepsze ceny, często tez dodaje sporo różnych gratisów, czy rabatów, ale ponadto mieszkając na wsi nie mamy innego wyboru. W najbliższej okolicy, nie mamy bowiem sklepu stacjonarnego oferującego podobne ceny i wybór karm jak w sklepie internetowych. I nie musimy wychodzić z domu i tracić czasu na dojazd do sklepu. Zwłaszcza, że najbliższy taki mamy 100 kilometrów od nas.

sobota, 5 lipca 2014

Autopromocja

Piszę, liczę koszty, sprawdzam na ile mogę sobie pozwolić. To znaczy na jaki nakład będzie mnie stać. Mam nadzieje, że na 1000 egzemplarzy wystarczy na początek. Rozmawiałem z drukarnią i wiem, że nie powinno być problemu z ewentualnym dodrukiem.

Tymczasem poniżej kolejny fragment mojej opowieści.

   
    (...) Wróciliśmy z wyprawy do domu. Pełni nadziei na lepsze jutro. Mieliśmy umówione spotkania z mediami. Znowu, tak jak i przed wyprawą, wydzwaniali do nas dziennikarze. Drugi raz zajęły się nią lokalne dzienniki.

Najwięcej jednak emocji budziła telewizja. TVN zamierzał zrobić o nas duży materiał. Byliśmy umówieni z ich ekipą na piątkowe nagranie realizowane u nas w domu.

Kilka godzin spędziliśmy tamtego dnia przed kamerami. Opowiadaliśmy o wyprawie, o przygotowaniach do niej, o psach, o mrozie. O wszystkim tym co mogło interesować widzów.

Prawdziwą "medialną bombę" mieliśmy jednak zaplanowaną na następny dzień. W sobotę przed południem miała się pojawić u nas druga ekipa TVN-u, tym razem z wozem transmisyjnym. Ten wóz miał zapewnić możliwość wejścia na żywo w trakcie śniadaniowego programu. Co jakiś czas mieliśmy pojawiać się w programie prosto z naszego kennelu.

Wiązaliśmy z tym wszystkim wielkie nadzieje. Dzięki telewizji mogliśmy dotrzeć do wielu ludzi. Tysiące Polaków mogły dzięki temu programowi dowiedzieć się o nas. A kto wie, czy wśród nich nie znaleźliby się także nasi przyszli sponsorzy. Szczerze mówiąc właśnie na to liczyliśmy. TVN oferował nam bardzo duży rozgłos, a ten jest przecież podstawą sukcesu w szukaniu sponsorów.

Jednak okazało się, że wszystkie nasze nadzieje i plany wzięły, mówiąc krótko i niezbyt ładnie, w łeb. Nasz pech objawił się z całą mocą. "To nie tak miało być" - mogliśmy jedynie krzyczeć po fakcie.

Dlaczego? Co było powodem naszej medialnej klęski? Choć poprawniej trzeba by powiedzieć, kompletnego braku zainteresowania naszym tematem w tamtym momencie.
Otóż owa sobota to był 10 kwietnia 2010 roku. Kilkanaście minut przed godziną dziewiątą, szlag jasny trafił wszystkie nasze medialne plany i nadzieje. Razem z prezydenckim samolotem rozbitym pod Smoleńskiem.(...)

środa, 2 lipca 2014

35 szczęśliwych psów :)

W czeluściach naszych komputerów kryje się mnóstwo materiałów idealnych do tworzenia filmików i pokazów slajdów, tylko niestety czasu brakuje aby to wszystko uporządkować. A kiedy już jakimś cudem udaje nam się ogarnąć to i owo, pojawia się pewien cholernie wkurzający problem, a mianowicie żałosnej prędkości internet!
I tak rzeczy, które zrobiłoby się w normalnych okolicznościach w pół godziny potrafią ciągnąć się całymi godzinami. Takie to uroki wsi.
Wczoraj znaleźliśmy jednak trochę czasu i siły do walki z fatalnym netem, i powstał taki oto filmik. Miłego oglądania :)




wtorek, 1 lipca 2014

Akcja Szczotka

Zrzucanie futra przez nasze psiaki nie jest w 100 procentach spowodowane wzrostem temperatur, zdarza się bowiem że w środku zimy pozbywają się podszerstka, który jest przecież świetnym kombinezonem chroniącym przed mrozem.
Tak właśnie było w przypadku syberianki Mai. W 2010 roku podczas naszej wyprawy dookoła największego jeziora Laponii - Inari, dziewczyna jako jedyna spośród 17 biegnących w naszych zaprzęgach psów wyliniała niemalże z dnia na dzień.

Maja

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Fragment

Dzisiaj jeszcze jeden krótki fragment piszącej się książki. Taki maszerski kawałek. W książce będzie też jednak i o innych sprawach.

(...)Treningi we wrześniu, czy w październiku można odbywać o świcie. Piąta rano to normalny czas na trening. Później jest już zbyt ciepło. We wrześniu 2013 sprawdzało się to znakomicie. Ale nie w październiku. Ciepłe noce powodowały, że na nic wczesne wstawanie. W nocy było po 16 stopni, w dzień jeszcze cieplej. Trenowałem z psami tylko po to, aby nie cofać się z formą wypracowaną we wrześniu. Ot takie tam przebieżki po kilkanaście kilometrów. W taki sposób nie da się zbudować wielkiej formy.

Z nadzieją czekałem na listopad, ale ten, jak się okazało, niczego nie zmienił. Nadal było ciepło. I w grudniu też. W takich momentach zaczynam się zastanawiać, czy planowanie udziału w wyścigu ma w ogóle sens. Czy z formą wypracowaną w takich warunkach, a raczej z wielkimi jej niedostatkami, w ogóle jest sens pchać się na wyścig.

Na szczęście w połowie grudnia przyszło lepsze, a od połowy stycznia nawet pokazała się na dwa tygodnie prawdziwa zima. Taka ze śniegiem nawet. I mrozem. Potem wyjechaliśmy pracować i trenować do Laponii, więc nadzieje na dobry występ w Norwegii odżyły. Faktycznie podgoniłem trening tam bardzo.(...)

niedziela, 29 czerwca 2014

Nasze nowe alaskan husky

W tym roku straciliśmy dwa ukochane psy Sabę i Vilego. 
Nigdy już ich nie pogłaszczemy, nie wtulimy się w ich futro, nie pójdziemy z nimi na spacer ani nie pojedziemy na trening - zostały tylko wspomnienia i wielka tęsknota. Te cudowne psiaki żyją jedynie w naszych sercach.
Nikt ich nie zastąpi, to oczywiste, ale życie płynie dalej - nasz syn Kacper oraz reszta zwierzaków musi mieć przecież z nas jakiś pożytek.

Mamy pewne plany sportowe, których nie uda nam się zrealizować bez współpracy z wspaniałymi psimi sportowcami. Jest ich kilkanaście wśród naszej psiej watahy. Są to jednak psy w dojrzałym wieku, dlatego też w ostatnim czasie dołączyły do nas dwa młode alaskan husky, a dokładnie dwaj bracia - Ixi i Xanto. 


Od lewej - Xanto i Ixi
Chłopaki mają teraz 8 miesięcy, muszą więc jeszcze trochę podrosnąć, aby mogły zacząć trenować - widać, że będą z nich świetni biegacze. Z resztą nie może być inaczej, bo mają świetne pochodzenie. Są spokrewnieni z naszym fenomenalnym liderem - Dante. 

czwartek, 26 czerwca 2014

Książka

Wiele lat treningu, związanych z nim doświadczeń, a także nasze obecne plany, wskazują że musimy uruchomić w Laponii ośrodek treningowy z prawdziwego zdarzenia. Miejsce, w którym choćby przez kilka miesięcy można by przygotowywać się do najważniejszych startów w sezonie. Miejsca, gdzie panowałyby prawdziwe, zimowe warunki. Znamy kilka takich miejsc, jedno z nich trzeba by wybrać.
Oczywiście jak zwykle trzeba na ten cel zdobyć pieniądze. Mamy kilka pomysłów, a jednym z nich jest napisanie książki.

Zawsze marzyłem o napisaniu książki, jednak aby to uczynić to, jak uważam, potrzeba ogromu doświadczeń, przemyśleń. Jednym słowem trzeba mieć co opowiedzieć, aby za opowiadanie ludziom jakiejś historii się zabierać.
Czekałem na efekt tegorocznego startu w Finnmarku. Udany występ w Norwegii miał być klamrą spinającą ileś tam lat życia. Miał zamykać pewien etap. Stało się inaczej, bo umarł Vili. Wszystko skończyło się nie tak jak powinno. To jednak tez mogło stać się dla mnie bodźcem do pisania. I stało się. Książka już się pisze, praca nad nią jest mocno już zaawansowana. Najpóźniej we wrześniu powinna być gotowa do czytania, wydana.
Ewentualne dochody z niej zostaną wykorzystane w 100 procentach na stworzenie ośrodka treningowego w Laponii. Dzisiaj natomiast jej drobny fragment zamieszczam tutaj, abyście mogli zapoznać się z tym co w niej czekać będzie na czytelnika. To nie będzie książka tylko o psich zaprzęgach, czy podróżnicza, to będzie rzecz o życiu głównie, o jego blaskach i cieniach, ale oczywiście w kontekście życia z psami. I ludźmi także.


(...)Już pierwszego dnia dotarło do mnie, że trzech tygodni, to mięso nie wytrzyma w zamrożonym stanie przy tej temperaturze. Najwyżej po tygodniu normalnie ożyje, niczym zombie. Bardzo tego nie chciałem!

W tym momencie z pomocą przyszło wiejskie doświadczenie. Co robi się na wsi z plonami ziemi? Z burakami, ziemniakami, marchwią i tym podobnymi? No? Właśnie! Kopcuje się.

Tak też dokładnie postąpiłem z mięsem. Zakopcowałem je w śniegu. Ten przynajmniej zachowywał ujemną temperaturę. W ten sposób miałem dla psów niemal świeże mięso do końca wyjazdu, a nawet jeszcze wystarczyło go na drogę powrotną. Potrzeba matką wynalazków.

Żywienie psów to jakby nie patrzeć podstawowa sprawa na takim wyjeździe. Psy ciężko pracują, więc muszą solidnie jeść. Ale też to jedzenie musi być dobre i świeże. Psom co prawda nie specjalnie szkodzi zepsute mięso, ba nawet wręcz przeciwnie, pies powinien od czasu do czasu pochłonąć jakiś śmierdzący kawał mięcha, co wzbogaci jego florę bakteryjna, ale bez przesady. Ponadto, nawet jeśli psy chętnie jedzą to co już "chodzi", to nie koniecznie my ludzie musimy lubić przygotowywanie posiłków z takimi dodatkowymi atrakcjami.

Kiedy mam ogarnięte wszystkie sprawy organizacyjne, to z czystą przyjemnością mogę oddać się temu, po co do Inari przybyliśmy. Jazda psim zaprzęgiem to jeden z najlepszych sposobów obcowania z dziką przyrodą w Laponii. Konkurować z nim może jedynie człowiek poruszający się pieszo, czy na nartach. On czuje śnieg, lód, skałę, swoimi stopami. Jednak mamy nad nim przewagę, my mamy swoje stopy i cztery łapy każdego z psów, mamy swoją parę oczu i tyle par oczu jeszcze ile w naszym zaprzęgu biegnie psów, tak samo mamy swój nos i wiele nosów psich. Jesteśmy człowiekiem i psami zarazem. Jednością, stadem, w którym każdy jest niezbędny. To bardzo pierwotne uczucie. Jak w stadzie, kiedy jeden z psów zobaczy renifera, czy ptaka, zobaczy go całe stado, także my. To właśnie stanowi magię psiego zaprzęgu. Niewątpliwie robimy to właśnie dla takich momentów. Czasem bardzo długo na nie czekamy, ale kiedy już się dzieją to celebrujemy te chwile z rozkoszą. Takie rzeczy możliwe są jednak niemal wyłącznie w Laponii. Kiedy jeździmy naszymi zaprzęgami w Polsce, to zbyt wiele rzeczy nas rozprasza. Pojawiają się gdzieś ludzie, samochody w naszych lasach wjeżdżają niemal wszędzie. A celebra potrzebuje ciszy i skupienia. Znikają rozpraszające dźwięki, a głowa zaczyna odbierać sygnały, o których odbieraniu zdążyła już zapomnieć. Nie tylko głowa, przecież całym ciałem odbieramy masę bodźców. Psy maja tak samo.

Przemierzamy każdego wspaniałego dnia lapońskie przestrzenie, chłoniemy ich nastrój i piękno. Wzbogacamy swą duszę. To wspaniale piękne chwile.(...)


wtorek, 17 czerwca 2014

Jak zły sen

Ostatnie dni kręcą się wokół sprawy koni, a raczej ich właścicielki. Sytuacja zmusiła nas do wezwania powiatowego inspektora weterynarii z Tucholi. Musieliśmy zgłosić wszystkie nieprawidłowości.
Nie mieliśmy pojęcia, że gospodarstwo musi spełniać aż tyle różnych warunków. Właścicielkę stada czekają spore wydatki jeśli chce nadal hodować konie.

Wydatki to jedno. Poważniejsze jest skierowanie przez inspektorat sprawy do prokuratury i powiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. Ciekawe jak to się skończy.

Nas niewątpliwie czeka proces i oskarżenia o zaniedbanie stada. Wszyscy przed nami siedzieli cicho i niczego nie zgłaszali, wiec ten zaszczyt musiał spłynąć na nas. A że przy takich okazjach wiele rzeczy zaczyna byc istotnych i wiele spraw wychodzi na jaw, to może wreszcie ktoś przyjrzy się tej ściemnionej ekowiosce w Borach Tucholskich. Takie miejsce powinno uczyć szacunku dla natury, dla zwierząt. Tymczasem jest tam zupełnie odwrotnie. Prowadzący ją ludzie to zaprzeczenie miłośników zwierząt. Konie i ich pies są tego najlepszym dowodem.
Wczoraj konie poszły do ekowioski. Jedna klacz z lekką kolką i strasznie zabiedzona, jeden źrebak w trakcie leczenia kontuzji, wciąż kulejący. Ale w czym problem? To raptem 6 km przez las. Nic im nie będzie.  Nas nikt nie słucha, że te konie potrzebują jeszcze leczenia. To tylko koń, nieprawdaż?

100 kg facet na grzbiecie 19 letniej niedożywionej klaczy, która pod siodłem chodziła rok temu, to też nic.
Ekowioska na całego. To wszystko jest jak zły sen, z którego chcemy jak najszybciej się obudzić. W naszym kraju każde badziewie można sobie dowolnie nazwać, byle przyciągało klientów. Byle można bylo wycisnąć z tego pieniądze. Nikt tego nie sprawdza. Dlatego najwyższy czas powiedzieć coś głośno na ten temat. A mamy co mówić.
Niebawem zaczniemy w naszych tekstach używać nazwy tego ośrodka kolonijnego. Wcześniej jednak ukaże się w prasie artykuł na jego temat.

niedziela, 15 czerwca 2014

Jak to nazwać?

Trzy lata spędzone w Śliwiczkach to trzy lata walki z właścicielką koni o każdą kostkę siana i każdy kubek owsa. To trzy lata życia w pseudohodowli koni i walka o poprawienie ich losu. To kilkukrotne ratowanie im życia z wyciąganiem koni z transportu rzeźnika włącznie. To ciągły stres i praca ponad umowę. To wykładnie własnych pieniędzy, nierzadko bez widoków na ich zwrot. Ale tak trzeba było. Właścicielka nie interesowała się losem koni, a każde nasze napomnienie o potrzebę leczenia, czy wykonania badań kończyło się szantażem Tak jak w przypadku kulejącej klaczy Fety. Wtedy usłyszeliśmy - "Jak ona nie może pracować, to ją sprzedam". Do rzeźni oczywiście, bo gdzie indziej można sprzedać chorego konia.
Fetę wyleczyliśmy za własne pieniądze i bez niczyjej pomocy.
Podobnie było z Bryzą. Najpierw wyciągnęliśmy ją z samochodu handlarza, potem leczyliśmy, bo Bryza zaorana pracą i fatalnym żywieniem miała ogromne kłopoty z chodzeniem. Nie udało się wysłać jej do rzeźni, to chcieli ją uśpić. Znowu nam się udało. Bryzę leczyliśmy i dokarmialiśmy po kryjomu. Na jej szczęście właścicielka zapomniała o jej istnieniu. W ten sposób przedłużyliśmy jej życie o półtora roku. Bryza odeszła w marcu. Powodem śmierci była starość i fatalne traktowanie przez całe jej życie. Ale przynajmniej odeszła godnie, przy swoim stadzie i ludziach, którzy dbali o nią do końca.

Te trzy lata, to także próby uzyskania pomocy dla tego stada. Rozmowy z fundacjami zajmującymi się pomocą zwierzętom. Bez skutku. Pewnie rozmiar problemu był jeszcze zbyt mały. W Polsce działa się dopiero wtedy, kiedy mamy straszną tragedię, kiedy leje się krew i gęsto ścieli trup. Póki aż tak źle nie jest, wszyscy wolą siedzieć cicho. Dzisiaj już wiemy dlaczego.

Szybko dotarło do nas, że jesteśmy w sprawie tych koni skazani wyłącznie na siebie. Przez następne miesiące nieustannie kombinowaliśmy jak pomóc "naszym" koniom. Robiliśmy wszystko co w naszej mocy.
W marcu pojawiła się niedawno założona w naszej gminie fundacja. Jej inspektorzy stwierdzili, że konie są chude. My to wiedzieliśmy od dawna. Klacze rodzące rok w rok, bez możliwości odsadzenia źrebaków, muszą być chude zwłaszcza kiedy dostają zbyt mało jedzenia. Nie mogą one dobrze wyglądać.

Przedstawiliśmy inspektorom fundacji całą sytuację. Nabraliśmy nadziei, że może oni pomogą w tej sprawie. Jakże się myliliśmy. Okazało się, że pan inspektor jest starym znajomym właścicielki i od tego momentu zaczęło się szukanie haków na nas. Pan jest głuchy na nasze tłumaczenia. Opowiada najpierw, że od wielu lat źle się działo z tym stadem, a następnie robi wszystko, aby winę zwalić na nas i wybielić właścicielkę. Za nic ma to co opowiadamy.
Strasznie wygląda ta sytuacja. Po raz kolejny jesteśmy sami przeciwko wszystkim. Wsparcie moralne, mamy jedynie w dziennikarce z Tygodnika Tucholskiego, która bardzo zaangażowała się w tę sprawę. Wcześniej nikt nie chciał nam pomóc, a teraz fundacja robi wszystko, aby nas obarczyć winą i wybielić właścicielkę. Nie wiemy już o co chodzi. Jakaś wspólnota? W końcu my tu jesteśmy obcy.

Okropna sytuacja, którą nie wiadomo jak nazwać. Brak obiektywnego spojrzenia na sprawę, brak poczucia naszej krzywdy. To co wygaduje inspektor fundacji wobec nas to jest po prostu skandal. To kwalifikuje się... Na razie ugryziemy się w język.
Na "szczęście" posiadamy wiedzę, co działo się wcześniej w tym miejscu z końmi i ludźmi. To są makabryczne opowieści ludzi mających styczność z właścicielami stada w Śliwiczkach. Jedna z tych osób po pracy tutaj leczyła się z depresji, a ostatecznym zakończeniem jej pracy była nieomal skuteczna próba samobójcza. Takie są fakty, które poznaliśmy kilka miesięcy po naszym wprowadzeniu się do Śliwiczek. fakty znane wielu ludziom we wsi.
Niestety poznaliśmy je już po podpisaniu umów z różnymi firmami na świadczenie im naszych usług, które ściśle były i są związane ze Śliwiczkami. W końcu po to wylądowaliśmy w tym miejscu. Dlatego nie mogliśmy stąd wyjechać i musieliśmy tkwić w tym chorym układzie. Teraz zresztą też mamy jeszcze do zrealizowania zobowiązania na przyszłą zimę, z których jak już wiemy, nie będziemy w stanie się wywiązać w tym miejscu. Trudno, jakoś sobie z tym będziemy musieli poradzić.

Bilans trzech ostatnich lat jest raczej fatalny. Praca nad wypromowaniem tego miejsca w Borach, ciągłe użeranie się z właścicielką koni, nerwy, stresy, poczucie tkwienia w sytuacji bez wyjścia, a na koniec walka o nasze dobre imię.
Nie będzie powtórki z przeszłości. Owszem depresję mamy, bo cud mógłby sprawić tylko, aby nas ominęła w świetle tego wszystkiego,co nas spotkało, ale samobójstwa nie będzie. Na to niech nikt nie liczy. Stać nas jeszcze na walkę. Jeśli ta sprawa będzie nadal rozwijać się w takim kierunku jak obecnie to poinformujemy o niej wszystkie media w Polsce. Ruszymy niebo i ziemię. Dysponujemy bardzo ciekawymi materiałami, które wykraczają swoim zasięgiem daleko poza sprawy koni w Śliwiczkach, czy ekowioski.

Od trzech lat żyjemy w środowisku sprzecznym pod każdym względem z naszymi przekonaniami. W zasadzie to w tym miejscu odbywa się gwałt na naszych emocjach. Jaki ma to wpływ na naszą psychikę? Na nasze życie i rodzinę?

Straszne, że musimy o takich sprawach pisać i je przeżywać.


piątek, 13 czerwca 2014

Dosyć milczenia, c.d.

Od trzech lat zajmujemy się cudzymi zwierzętami kosztem naszych. Ciągłe myślenie o sianie, o kopytach, weterynarzu. Wreszcie samo leczenie chorych koni, nie mówiąc już o załatwianiu spraw po śmierci konia. Podawanie leków, asystowanie weterynarzowi przy wszystkich zabiegach. Tego nie mamy w umowie. Musimy jednak to robić, bo nie ma nikogo innego zainteresowanego tymi sprawami. Właściciele mają to kompletnie gdzieś.
Każda chwila spędzona z końmi to czas poza psami. Zamiast naprawiać kojce robimy coś u koni. Bez słowa dziękuję. Praca z końmi jest świetna, ale my pracujemy we dwoje. Jeśli wszystko jest przygotowane, to nie ma sprawy, jeśli my musimy natomiast wszystko zorganizować od a do z, to czasem zwyczajnie nie wyrabiamy. Nikogo to nie obchodzi. Konie chcąc nie chcąc zajmują za dużo miejsca w naszych głowach. Umawialiśmy się, że będziemy podawać im jedzenie i wodę oraz, że będziemy je pilnować. Siano i owies miały przyjeżdżać kiedy będą się kończyć. W praktyce wyglądało to i wygląda zupełnie inaczej. O siano musimy po prostu walczyć i tak jest od niemal samego początku.

W tym gospodarstwie nie ma ciągnika, nie ma taczki, wideł, czy nawet łopaty. Wszystko co używamy jest nasze i nikogo to nie obchodzi. Kiedy pękają zimą zawory, czy zamarza woda, to zięć właścicielki powiedział nam kiedyś, że konie nie potrzebują wody, bo mogą jeść śnieg!!! Ten człowiek prowadzi ekowioskę.


Prawie nigdy nie zdarza się, aby właścicielka od razu odebrała telefon. Zawsze trzeba dzwonic kilka razy zanim uda nam się porozmawiać. I tracić czas, którego nam wiecznie brakuje. Za chwilę znowu przyjedzie weterynarz, bo jeden ze źrebaków od wczoraj kuleje, a nasze masaże i smarowanie maścią nic nie daje.

Tak jest od trzech lat. Wszystko na naszej głowie.  Często, gęsto, zamiast chodzić koło naszych spraw załatwiamy sprawy koni, mimo że to nie nasz obowiązek.
Do dziś nie można się doprosić załatwienia paszportów pięciu młodych koni, które niebawem pójdą do ekowioski. Koń nie może opuszczać gospodarstwa bez paszportu. Ale kto by się tym przejmował. Z tą sprawą nie dała rady nawet fundacja. Może da radę powiatowy inspektor weterynarii.

Na dodatek musimy odwiedzić gminne przedsiębiorstwo komunalne, bo okazało się że pani właścicielka nie płaci za wodę i wywóz śmieci od niemal dwóch lat. Mimo, że my te pieniądze jej przekazywaliśmy przez cały ten czas. Wszystkie rachunki i wezwania do zapłaty przychodziły do niej. Teraz ostateczne wezwanie przyszło do nas. Normalnie ręce opadają.

Takie to jest wesołe życie w pięknych Śliwiczkach.

W takich warunkach i w przy takich obciążeniach od trzech lat przygotowujemy się do startów w Finnmarkslopet. Nic dziwnego, że idzie nam to z takim trudem. Wyścig wymaga skupienia i ogromnej ilości pracy. Po pracy człowiek musi mieć możliwość fizycznego i psychicznego wypoczynku. O jednym i drugim my możemy jedynie pomarzyć. 

czwartek, 12 czerwca 2014

Dosyć milczenia

No i stało się. Po trzech latach nie wytrzymaliśmy i w końcu postawiliśmy na ostrzu noża sprawę koni, którymi się zajmujemy w Śliwiczkach. Gospodarstwo dzierżawimy właśnie w zamian za opiekę nad końmi. Opiekę nie ich utrzymanie.

Od samego początku konie były totalnie zaniedbywane przez swoją właścicielkę. Kiedy tu zamieszkaliśmy to zastaliśmy pełną siana stodołę. Jednak siano skończyło się wczesną wiosną i wtedy właścicielka pokazała na co ją stać. Dzwoniliśmy, wysyłaliśmy maile. Prosiliśmy przy każdej okazji o siano, owies, lizawki. Bez skutku.
W maju i czerwcu 2012 był już dramat. Wszystkie klacze karmiące, a my zbieraliśmy resztki siana z posadzki stodoły. Klacze chudły w oczach. Wreszcie, widząc że nie ma na co liczyć ze strony właścicielki, kupiliśmy sami trochę siana, marchwi, buraków. Lizawki od początku kupowaliśmy za swoje.
Wreszcie z końcem czerwca konie poszły do ekowioski prowadzonej przez właścicielkę i jej zięcia kilka kilometrów od Śliwiczek.

Konie tam pracują dwa miesiące w roku, w trakcie obozów dla dzieci. Pracują bez żadnego przygotowania, treningu, objeżdżenia. Chodzą pod dziećmi, pod okiem instruktora, który ich nie zna, bo nie pracuje z nimi na co dzień.

W trakcie obozów w ekowiosce, często konie uciekają stamtąd i idą do domu. W trakcie jednej z takich ucieczek, podczas przechodzenia przez szosę została potrącona przez samochód kilkumiesięczna Bonka.
Ludzie z ekowioski wiedzieli o tym, ale nikt w nocy nie ruszył sie jej szukać. Nikt też nas o tym nie poinformował. Dowiedzieliśmy się o wypadku przypadkiem dwa dni później od naszego weta.

Bonka w potwornych męczarniach, z połamaną nogą i w ciężkim wstrząsie przeleżała w rowie wiele godzin, aż w południe weterynarz skrócił jej cierpienia.

Pragnęliśmy jedynie obić pysk odpowiedzialnym za to ludziom. Jednak siedzieliśmy cicho. Nie mogliśmy pozwolić sobie wtedy na zerwanie umowy. Tak się nam przynajmniej wydawało.
Później było jeszcze gorzej. Cudem uzyskaliśmy zgodę na kastrację ogiera, który zapładniał klacze. Zanim jednak właścicielka zgodziła się na to, on zdążył pokryć je znowu. Chów wsobny, więc źrebaki czasem rodziły się chore. Dwa musieliśmy uśpić. Nigdy te sytuacje nie robiły na właścicielce i jej rodzinie najmniejszego wrażenia.
Ta końska pseudohodowla liczyła już 14 koni. W przeszłości bywało tam i 20 koni. Nikt z nimi nie pracował, źrebaki miały jedynie kontakt z nami, dzięki czemu przyjmowały kantary, pozwalały wykonywać jakieś proste zabiegi. Ich ojciec był za to niemal dziki. Byliśmy pierwszymi ludźmi, którzy zaczęli z nim pracować. Wtedy miał on już 4 lata. Właściciele robili wszystko, aby utrzymywać stado jak najmniejszym kosztem.
Ciągle wykładaliśmy pieniądze na siano, załatwialiśmy, przywoziliśmy itd. I ciągle słyszeliśmy, że za dobrze je karmimy, że przez to konie za dużo kosztują. Od początku naszego mieszkania w Śliwiczkach, ciągle wykłócaliśmy się o każdą kostkę siana, czy kubek owsa. A klacze chudły!

W pewnym momencie zostaliśmy nawet oskarżeni o oszustwa z sianem, bo pani nie mogla zrozumieć, że 14 koni musi dostawać więcej niż 10 kostek siana na dzień. Zrobiła nam awanturę, rzucała oszczerstwa.

Karmienie koni to tylko jedna sprawa. Kolejna to robienie kopyt, odrobaczenia i szczepienia. O to też musieliśmy walczyć. Właścicielka twierdziła, że wystarczy raz do roku zrobić kopyta, odrobaczać nie trzeba wcale, a szczepienia...cóż za durny zbytek!

W marcu tego roku, zaraz po powrocie z Norwegii, odwiedziła nas miejscowa fundacja prozwierzęca i inspektor OTOZu. Ich opinie były masakryczne. Konie zabiedzone i zaniedbane. Oczywiście to my oberwaliśmy. To my, nie właścicielka, musieliśmy się tłumaczyć. Opowiadaliśmy inspektorowi jak to wygląda i jaka jest sytuacja. Spotkaliśmy się z właścicielką i inspektorem. To nie była rozmowa, to była dzika awantura, w której baba oskarżała nas o zaniedbania. Twierdziła, że zaopatrywała nas we wszystko co konie potrzebują, a my z tym coś kombinowaliśmy. Ciekawe co? Na szczęście ta fundacja zna tą panią nie od dziś. Wszyscy wiedzą w okolicy, że konie zawsze były w Śliwiczkach na ostatnim miejscu, że zawsze były zaniedbane i wykorzystywane do roboty w tej przeklętej ekowiosce. Szkoda tylko, że my milczeliśmy tak długo.

Zajmujemy się też ich psem. Starym labradorem o imieniu Paco. Kiedy mówię, ze mogliby nam dać jakieś pieniądze na jego utrzymanie, czy leczenie, to okazuje się, że Paco nie jest ich.
Jeszcze nigdy w życiu nie spotkaliśmy ludzi tak pozbawionych uczuć do zwierząt. Nikt nigdy nie miał własnych zwierzaków tak w dupie jak kobieta, od której wynajmujemy gospodarstwo.
Nie wiemy jakim cudem wytrzymaliśmy tutaj tak długo.
Jedynym wytłumaczeniem jest chyba nasza troska o los tych koni. Wiemy bowiem doskonale, że one trafią do rzeźni. Zresztą już raz je wyciągaliśmy z samochodu rzeźnika.

Teraz mówimy głośno o tej sprawie, bo już nic nie mamy do stracenia. Musimy się wyprowadzić ze Śliwiczek. Te trzy lata spędzone tutaj okazały się zmarnowanym czasem. Bardzo napracowaliśmy się aby stworzyć tu Bazę Psów Zaprzęgowych, rozreklamowaliśmy to miejsce, a teraz kiedy ludzie zaczynają do nas przyjeżdżać my musimy się wynosić. Szkoda. Ale nie ma innego wyjścia. Los koni w Śliwiczkach może już być jedynie gorszy, a my nie mamy na to najmniejszego już wpływu.

Teraz musimy jak najszybciej znaleźć inne miejsce. To najważniejsza sprawa.

środa, 11 czerwca 2014

Tak mi przykro

Wczoraj ruszyliśmy na blogu temat bezowocnego oczekiwania na wyniki badań Vilego. Nie wspomnieliśmy przy tej okazji, że uzyskamy odpowiedź na nurtujace nas pytania. Wcześniej czy później. To zbyt ważna dla nas sprawa, abyśmy o niej zapomnieli.

Tak mi przykro, drodzy organizatorzy, ale wyciągniemy od was wiadomość na ten temat. Jakakolwiek ona by była. Nawet jeśli te badania nigdy nie zostały wykonane. Co sami podejrzewamy oraz sugeruje nam coraz większa grupa naszych znajomych.
Tę informację zdobędziemy najpóźniej w dniu naszego przyjazdu do Alty na kolejny Finnmarkslopet w przyszłym roku.

Nie ma drugiego takiego wyścigu w Europie, a my podjęliśmy szereg decyzji i inwestycji ściśle związanych z tą imprezą i nie zamierzamy zmieniać naszych planów. Rozpoczęliśmy już przygotowania do następnego startu i nie zniechęci nas do tego żadne mało profesjonalne zachowanie organizatorów.

Póki co czekamy jeszcze niecierpliwie. Wczoraj obiecano nam, że wyniki otrzymamy w tym tygodniu.
Pożyjemy zobaczymy.

wtorek, 10 czerwca 2014

Autopsja - mission impossible

Kiedy dojechałem z martwym Vilim do Jotki, to musiałem go zaraz oddać Norwegom. Zabrali jego ciało i powiedzieli mi, że Vili trafi do instytutu weterynaryjnego w Tromso. Tam w ciągu 14 dni mieli go zbadać i poinformować mnie o wynikach autopsji.

To było 8 marca. Minęło mnóstwo czasu, a my wciąż nie mamy żadnych informacji na ten temat. Właśnie przed chwilą wysłałem po raz nie wiem który prośbę o przesłanie wyników.
Wysyłałem te maile od początku kwietnia. Nikt na nie nie odpowiadał. Cały kwiecień, potem maj. Wreszcie, jakoś tak w połowie maja, odpisali nam, że organizatorzy wyścigu też jeszcze nie mają tych wyników. I jak tylko je dostaną to zaraz nam je prześlą. Guzik prawda.

Minęły następne tygodnie i cisza. Mam w Norwegii znajomego, który mieszka tam od wielu lat i zna na dodatek ludzi od Finnmarkslopet. Zaczął dzwonić i w efekcie dowiedział się, że wyniki ma główna wetka wyścigu. Przez telefon nie chciała udzielić mu żadnych informacji. Kazała napisać maila. No to do cholery piszę. Dzisiaj po raz czwarty. I znowu nic, cisza. Na usta cisną mi się juz wyłącznie wulgaryzmy. To jest zwykłe chamstwo i tyle. Buraki. Przeżyłem tragedię i bardzo chcę wiedzieć co było przyczyną śmierci Vilego. Jestem to także winny wszystkim moim przyjaciołom, którzy wspierali mnie w tym projekcje. Co i rusz ktoś mnie pyta, co z wynikami. Już sam widzę, że głupio to wygląda. Jakbym coś kombinował. Bez tej wiedzy nie mogę też zacząć normalnie funkcjonować, a te chamy mają wszystko w dupie. To jest niewyobrażalne!
Jesli tak to wyglada, to trzeba było mi go zostawic. Sam bym sobie go zbadał w Polsce i już dawno wiedział co się z nim stało.

Tyle sie mówi pozytywnego o Skandynawach, o ich szacunku dla prawa, o świetnej organizacji. Bzdura. U nas, w Polsce taka sytuacja jednak chyba nie byłaby możliwa. Ja przynajmniej nie spotkałem się nigdy z aż takim olewaniem człowieka, który wiecznie sie dobija o informacje. Skandal i tyle.

Cała ta sytuacja bardzo zmieniła moje postrzeganie Norwegów, wyścigu Finnmarkslopet i jeszcze paru innych spraw związanych z psimi zaprzęgami w ogóle.
O tym jednak przy innej okazji.

niedziela, 8 czerwca 2014

Finnmarkslopet 2014



Opisaliśmy już jak wyglądał nasz udział w tej wielkiej imprezie. Teraz chcemy pokazać Wam jak ten wyścig naprawdę wyglądał w tym roku.

Na jego starcie stanęły 73 zespoły na dystansie 500 kilometrów, 54 na 1000 i 4 juniorów na 200 km trasie. Wiele z nich nie dotarło do mety. Powodów wycofania się z wyścigu było wiele, ale do najważniejszych należały problemy z pogodą. A zwłaszcza burza śniezna, która szalała nad Finnmarkiem od godziny 18 w sobotę do 3 nad ranem w niedzielę.
Koszmarnie silny wiatr wraz z opadem mokrego śniegu poważnie nadwyrężył siły wielu teamów. Odbiło się to na kondycji zaprzęgów, jeśli nie od razu, to w następnych dniach. W takiej, długodystansowej działalności, zazwyczaj efekty różnych przeciwności kumulują się i "atakują" zespół z pewnym opóźnieniem.

środa, 28 maja 2014

Żurawie - majestatyczni mieszkańcy Borów

Zazwyczaj żurawie pojawiają się w Borach Tucholskich w połowie marca. Nie brakowało jednak odważnych, którzy zaraz po pierwszych oznakach wiosny już stawili się na leśnych łąkach.
 
Ten bardzo rzadki ptak (5-6 tys. par) jest jednym z największych skrzydlatych stworzeń jakie możemy w Polsce zobaczyć w naturalnych warunkach. Do 140 cm długości ciała, i do 240 cm rozpiętości skrzydeł oraz waga około 5-6 kilogramów powodują, że trudno go przeoczyć kiedy swym majestatycznym, kołyszącym krokiem przemierza nasze łąki. Do tego jest ptakiem głośnym, który często sam zdradza swoją obecność w terenie. Dzieje się tak dlatego, że żurawie są bardzo czujne. Ich silne więzi stadne z innymi osobnikami nakazują im sygnalizować potencjalne zagrożenie. Dlatego żuraw, kiedy zobaczy „intruza” to krzyczy. Czyni to bardzo głośno i donośnie. Klangor, tak nazywa się głos tych ptaków, niesie się na kilka kilometrów.

niedziela, 25 maja 2014

Trening w Gargii, cz. II


Ruszyliśmy. Ja na płozach sań, a Jarek na siedząco w worku. Droga wiodła początkowo prosto, potem skręciliśmy w lewo, ale cały czas pod górę. Od początku jechaliśmy pomiędzy krzakami brzozy. Tam daleko na północy prawie nie ma już normalnych brzóz, są natomiast jej formy karłowate przypominające krzaki. Zimą ze szlaku widać dość dobrze góry otaczające to miejsce, dzięki czemu trasa jest bardzo atrakcyjna widokowo. Próbowałem wyobrazić sobie tę sama drogę latem, kiedy brzozy maja liście, które prawdopodobnie zasłaniają cały widok. Latem pewnie idzie się tam w niemal zielonym tunelu z brzozowych liści. Trzeba by to kiedyś sprawdzić.


Wszystkie zaprzęgi wracały z góry kompletnie ośnieżone. Maszerzy byli praktycznie biali od butów do pasa a nawet dużo wyżej. Zastanawiałem się dlaczego. Owszem zdarzało mi się być zawalonym śniegiem, ale tylko wtedy kiedy padał śnieg. Tego dnia nie było jednak żadnych opadów. Zastanawiałem się, czy przypadkiem konstrukcja ich hamulców, być może inna niż w moich saniach, nie powoduje obsypywanie śniegiem maszerów podczas hamowania. Kiedy używamy metalowego hamulca, takiej jakby brony, to jego bolce mocno wbijają się w śnieg i dosłownie w nim orzą, więc naturalnie śnieg leci wtedy na nogi stojącego na płozach maszera. Obsypuje jednak wtedy jedynie buty, no do kolan powiedzmy. Ale do pasa?

czwartek, 22 maja 2014

Trekking w wąwozie Kevo

    fot. Wikipedia

Od dawna ciągnęło nas do Laponii latem. Marzył nam się trekking na odludziu. Chcieliśmy po prostu  iść przed siebie, nie martwiąc się o nic. W plecaku mieć wszystko co potrzebne. Wędrować całymi dniami, a kiedy się zmęczymy to rozbijać obóz. Zero pośpiechu, stresu i patrzenia na zegarek.

Z tych marzeń wziął się pomysł organizacji trekkingu na Dalekiej Północy. Laponia daje olbrzymią ilość możliwych do przejścia tras. My na pierwszy ogień wybraliśmy jednak wąwóz Kevo. Zrobiliśmy tak z kilku przynajmniej względów. Po pierwsze leży on w okolicach naszego ukochanego Inari, a każda okazja żeby to miejsce odwiedzić jest dla nas nie do pominięcia.
Po drugie znamy ten rejon bardzo dobrze, wiemy gdzie nocować, gdzie robić zakupy, co odwiedzić i co warto zobaczyć. Znamy doskonale okolice lotniska, wiemy gdzie wsiąść w autobus i gdzie z niego wysiąść.
Taka wiedza znacznie ułatwia życie w dalekim kraju.

Wąwóz Kevo to jeden z najdłuższych wąwozów w Europie. Przecina on lapońskie przestrzenie na północy Finlandii, blisko norweskiej granicy. Jakieś 360 kilometrów za Kołem Podbiegunowym. Kawał drogi z Polski.
Można tam jednak wygodnie dotrzeć samolotem do miasteczka Ivalo, a potem trzeba wsiąść w autobus zmierzający do Karasjok,a nawet dalej, na sam Nordkapp. Autobusów odchodzi z Ivalo kilka w ciągu dnia. Trzeba tylko pilnować, aby wsiąść do odpowiedniego. Problemu wielkiego jednak w razie pomyłki nie będzie. Najwyżej przejdziemy wąwóz w inną stronę niż wczesniej planowaliśmy. My zamierzamy, w każdym razie, dojechać do Sulaoja, tam wysiąść z autobusu i wkroczyć na szlak Kevo. W drodze powrotnej, po przejściu wąwozu, wsiądziemy w powrotny autobus do Ivalo, w miejscowości Kanesjarvi.

wtorek, 20 maja 2014

Trening w Gargii, cz. I

Altę można śmiało nazwać światowym centrum mushingu. Choćby ze względu na organizowane tutaj raz do roku wielkie wyścigi. Ale nie tylko dlatego. Zagęszczenie maszerów na kilometr kwadratowy, mówię tylko o tych mieszkających tu na stałe, jest najprawdopodobniej największe na świecie. Do tego na Uniwersytecie Arktycznym w Alcie, jako jedynym w Europie, można studiować kierunek związany właśnie z mushingiem. Jest to roczny kurs dla studentów turystyki i sportu.


poniedziałek, 19 maja 2014

Dzień Praw Zwierząt

Gminny Ośrodek Kultury w Śliwicach po raz pierwszy zorganizował wczoraj imprezę z okazji Dnia Praw Zwierząt, w której mieliśmy przyjemność aktywnie uczestniczyć, będąc jedną z atrakcji.
Pogoda na szczęście dopisała, wbrew wszystkim prognozom :)

Dzień Praw Zwierząt został ustanowiony przez Klub Gaja dla upamiętnienia uchwalenia ustawy o ochronie zwierząt i przypada na 22 maja, a obchodzony jest w od 1997 roku.

sobota, 17 maja 2014

Lapońska Odyseja w Tucholi

Parę dni temu w ramach obchodów XI Ogólnopolskiego Tygodnia Bibliotek na zaproszenie Miejskiej Biblioteki Publicznej w Tucholi zjawiliśmy się z naszą prelekcją w tym urokliwym miasteczku.
Lapońska Odyseja to opowieść o naszej zaprzęgowej pasji i podróżach do Finlandii oraz Norwegii połączona z pokazem zdjęć. 





piątek, 16 maja 2014

23 kilometr, cz. VI

Po pierwsze namiot. Musiałem szybko wydobyć z sań namiot, rozbić go i wsadzić do środka psy. Nie było innego wyjścia. Inaczej rano nie ruszę się nigdzie. Psy będą zbyt wycieńczone walką o przetrwanie, by mogły pobiec do Sorrisnivy. Nie to oczywiście było najważniejsze, tylko ich dobro. Tylko jak do diabła rozbić namiot w takiej wichurze? Cztery lata temu na jeziorze Inari nie daliśmy z Darią rady w dwie osoby. To znaczy daliśmy radę go rozbić, ale po wejściu do jego wnętrza mieliśmy wrażenie, ze z nim odlecimy. Stawiał zbyt wielki opór, aby pozostać na miejscu, a nie było do czego go przywiązać.

Dlatego też teraz nie próbowałem rozbijać namiotu wcześniej. Bałem się, że wiatr porwie go razem z psami. teraz jednak nie miałem już innego wyjścia. Musiałem to zrobić. I to sam.
Pewną nadzieję dawały drewniane słupki. Mogłem do nich przymocować płachtę namiotu zanim zacznę go rozbijać. Tak też zrobiłem. Przywiązałem go do jednego ze słupków i do sań. Teraz przynajmniej zabezpieczyłem się przed utratą namiotu, który mógłby odlecieć gdzieś w diabły i nie znalazłbym go już nigdy. Mogłem też rozpocząć "spokojnie" walkę z pałąkami. Ten dwuosobowy namiot firmy Husky miał trzy pałąki. W normalnych warunkach ich wsunięcie w odpowiednie miejsca nie stanowiło żadnego problemu. Ale nie w huraganie. Wiatr szarpał okropnie płachtą, co rusz wyrywał mi ją z rąk, a ja beznadziejnie usiłowałem wsunąć pałąki we właściwe im kieszenie. Bez przywiązania namiotu nie miałbym w pojedynkę żadnych szans.

środa, 14 maja 2014

23 kilometr, cz. V


W pierwszym momencie nie dotarło do nich to co powiedziałem. Musiałem powtórzyć.

-         One of my dogs, died!

Sens moich słów był porażający, ale zrozumiały. Wskazano mi miejsce, w którym miałem się ustawić z zaprzęgiem. Były to przygotowane przez organizatora drewniane słupy, wbite w ziemię, do których można przypiąć sanie, tak aby zaprzęg nie mógł sam nagle odjechać.

Stanąłem pomiędzy słupami, przypiąłem się krótką linką do jednego z nich, a przód zaprzęgu, pierwszą parę, dodatkowo wpiąłem do wbitej w śnieg kotwicy śnieżnej. Teraz musiałem jak najszybciej dać psom coś do jedzenia. W turystycznej lodówce, którą wiozłem w saniach miałem gęstą zupę dla psów, mieszankę łososia z wołowiną i tłuszczem z kurczaków.
W tym samym momencie pojawiła się menadżerka punktu kontrolnego. Przyniosła słomę, którą rozłożyliśmy na śniegu, tak aby psy miały na czym się położyć.


wtorek, 13 maja 2014

23 kilometr, cz. IV


Wiedziałem, że muszę jechać dalej. Wtedy nie istniała dla mnie żadna inna możliwość jak jedynie dojechać do pierwszego checkpointu na trasie. Do Jotki.
Spojrzałem na GPS. Ten wskazywał, że jesteśmy na 23 kilometrze trasy. Tak więc moja największa tragedia odbyła się na 23 kilometrze trasy Finnmarkslopet. Zaledwie na 23 kilometrze.

Zdarza się od czasu do czasu, że któryś z psów umrze na trasie wielkiego wyścigu, ale takie tragedie zdarzają się zazwyczaj kiedy zaprzęgi mają już 700, 800 kilometrów trasy za sobą. Kiedy psy biegną już na dużym zmęczeniu, kiedy także ludzie są już mocno wyczerpani i czasem mogą przeoczyć różne niepokojące sygnały płynące od zwierzaków.

W zasadzie to chyba nigdy coś takiego nie miało miejsca na 500 kilometrowej trasie. Z wielkim więc prawdopodobieństwem mogę stwierdzić, że byłem pierwszym maszerem, któremu umarł pies na 500 km trasie w całej historii tego wyścigu.

Do Jotki miałem jeszcze 27 kilometrów. Sanie ważyły teraz o niemal 30 kilogramów więcej, a ubył jeden pies z zaprzęgu.

To nie miał być prosty przejazd.

sobota, 10 maja 2014

23 kilometr, cz. III


Kristin była prawdziwym wyjątkiem na tym wyścigu. Startowała na ósemce alaskan malamutów. W całym wyścigu były tylko dwa takie zaprzęgi. Jeden z nich to była Kristin Esseth, a drugi to zaprzęg z „tysiączki” Niemca Hendrika Stachnau.

Malamuty to niezmiernie rzadko spotykane psy na trasach długodystansowych wyścigów. Nieco częściej zdarzają się siberian husky. Większość psów to jednak alaskan husky, psy stworzone do biegania długich dystansów.

Malamuty są dużo, dużo wolniejsze od alaskan husky, toteż kiedy dogoniłem i wyprzedziłem startującą długo przede mną Norweżkę, to szybko zacząłem się od niej oddalać. Za mną jechała także Norweżka, startująca z 65 numerem Charlotte Nyheim Lambela, z którą praktycznie jechałem razem od startu. To był 19 kilometr, wszystko szło bardzo dobrze i nic nie zapowiadało dramatu, który miał się rozegrać już niebawem.

czwartek, 8 maja 2014

23 kilometr, cz. II


3, 2, 1.... ruszyłem. Startowi wypięli moją kotwicę śnieżną, podali mi ją, a ja spokojnie zdążyłem ją umieścić w saniach. Psy stały cały czas. Dopiero na moją komendę "Idź", ruszyły do przodu.

Start był najwspanialszym momentem. Mnóstwo ludzi po obu stronach głównej ulicy Alty. Wiele osób coś do mnie krzyczało, życzyło powodzenia. Wielu wystawiało dłonie do przybicia piątki.


środa, 7 maja 2014

23 kilometr

Finnmarkslopet to wielki wyścig psich zaprzęgów. Trzeci na Ziemi pod względem długości trasy. Największy pod względem ilości startujących załóg. 8 marca 2014 na trasę wyruszyło 131 zaprzęgów w tym mój, jedyny z Polski.
 
fot. Kasia Piotrowska



piątek, 25 kwietnia 2014

Majówka z Syberiadą

Trzeciego maja organizujemy w Borach Tucholskich Warsztaty z psimi zaprzęgami - mamy jeszcze wolne miejsca! 

Zajęcia to solidna dawka wiedzy o największym przyjacielu człowieka, sporcie zaprzęgowym i Dalekiej Północy oraz możliwość samodzielnego przygotowania psów do biegu i poprowadzenia psiego zaprzęgu. 

wtorek, 15 kwietnia 2014

Vili

Ósmy marca miał być jednym z najszczęśliwszych dni naszego życia. Po wielu latach ciężkiej pracy i borykania się z najróżniejszymi trudnościami, dzięki ogromnemu wsparciu ludzi udało nam się spełnić wielkie marzenie - Krzysztof wystartował w norweskim długodystansowym wyścigu psich zaprzęgów Finnmarkslopet.

Niestety naszemu zespołowi nie było dane przekroczyć linii mety - na 23 kilometrze, nagle i niespodziewanie umarł  Vili, przyjaciel i ukochany pies a wraz z nim jakaś duża część nas. Najszczęśliwszy dzień stał się najtragiczniejszym.
Po jego śmierci Krzysztof nie był w stanie kontynuować biegu i po dotarciu do pierwszego punktu kontrolnego w Jotce wycofał się z wyścigu.



sobota, 8 marca 2014

3...2...1...GO!

Dzisiaj Krzysiek wraz ekipą jest już w strefie startowej w centrum Alty i oczekuje na swoją kolej. Ma 66 numer startowy i na trasę wyrusza o godzinie 12:05. Będzie można to zobaczyć na żywo na stronie:
http://www.finnmarkslopet.no/webtv.jsp?lang=en Zapraszamy!
 


Start w wyścigu Finnmarksløpet nas to niezwykle ważne i wzruszające wydarzenie. Od lat o tym marzyliśmy i zarazem solidnie trenowaliśmy, gdyż nigdy nie wiadomo co nas w życiu spotka, a szczęściu czekającym za rogiem trzeba przecież trochę pomóc :)

Przeczytajcie co wczoraj Krzysiek napisał na swoim fejsie:

"Koniec formalności, teraz już tylko to po co tu jestem. Wróciliśmy z Jarkiem z bankietu otwierającego wyścig. Impreza na 2 tys. ludzi, występy artystów... i maszerzy hurtem opuszczający halę zaraz po ich prezentacji. To nie czas na zabawę. Jutro czeka nas ciężka praca.

 




















czwartek, 6 marca 2014

Finnmarksløpet 2014

No i zaczęło się! Krzysiek wraz z psio-ludzką ekipą od paru dni jest już w Norwegii. Wszyscy cali i zdrowi :)

Niestety ze względów organizacyjnych razem z nim nie ma nas, czyli Darii i Kacpra. W ostatniej chwili okazało się, że osoby które miały pod naszą nieobecność opiekować się resztą zwierzaków nie będą mogły jednak do nas przyjechać, więc wraz z Kacprem zostaliśmy na miejscu. Wielka szkoda, ale czasem tak bywa.
Ma to jednak pewną zaletę, mianowicie będę na bieżąco dostarczać Wam wieści z frontu na www.facebook.com/SyberiadaAdventure :)

Trzymajcie kciuki, bądźcie z nami duchem, a my poszukamy w sobie wszystkiego co najlepsze, żeby doprowadzić wszystko do szczęśliwego końca.


poniedziałek, 17 lutego 2014

Inarijarvi - miejsce wyśnione

Cztery lata temu przyjechaliśmy do małej, lapońskiej wioski Inari po raz pierwszy. Wtedy zamierzaliśmy objechać psimi zaprzęgami dookoła wielkie jezioro Inarijarvi, nad którym ta urokliwa wioska leży.
Zrobiliśmy to. Ale na tym nie koniec. Inari zalęgło się w naszych głowach i sercach. Pokochaliśmy to wspaniałe miejsce na zawsze.



Od tamtego czasu wciąż marzymy, aby tu zamieszkać, osiąść na stałe i tu żyć. Nadal o tym marzymy, ale kto wie może kiedyś odważymy się i to marzenie zrealizować.
Póki co jesteśmy w Inari zawodowo i treningowo. Zawodowo, bo realizujemy tutaj naszą ofertę pt. Prawdziwa Lapońska Przygoda i w jej ramach pracujemy z naszymi klientami, a treningowo no to wiadomo. W mushingu wszystko tak naprawdę co się robi jest treningiem.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...