środa, 29 czerwca 2016

Jak napisać książkę?

Łatwo powiedzieć "napisać książkę". Znacznie trudniej to zrobić. Jest wiele argumentów przeciw. Przede wszystkim zadajemy sobie pytanie - "czy ja potrafię to zrobić?", "czy odważę się dać komuś do przeczytania choćby fragment tekstu", "bo przecież może nie potrafię pisać i narobię sobie jedynie wstydu?".

Kolejna wątpliwość to wartość historii, którą chciałoby się spisać. Może ona jest nudna? Może nie potrafię jej opowiedzieć?
Każdy, kto ma w sobie choćby trochę samokrytyki musi mieć takie wątpliwości zanim przystąpi do pisania.
Te wątpliwości musimy jednak porzucić jeśli chcemy cokolwiek napisać, a tym bardziej później to opublikować.

Załóżmy optymistycznie, że przeszliśmy już przez ten wstępny etap. Wmówiliśmy sobie, że nasza historia jest niezwykła, że czytelnicy nie mogą się doczekać, kiedy będą mogli się w niej zanurzyć, a my potrafimy ją opisać tak by wzbudzić zachwyt ich i krytyków.

No to piszemy! Trzeba zacząć od planu. Pomyśleć, czy narrację wolimy prowadzić jednym ciągiem, czy też lepiej będzie podzielić ją na rozdziały. To drugie rozwiązanie, moim zdaniem, ułatwia ogarnięcie całości tematu. Łatwiej wraca się do poszczególnych partii tekstu, choćby po to by go poprawiać. Ma to wielkie znaczenie, bo wracać z poprawkami będziemy często i długo. Ja nie zdawałem sobie wcześniej kompletnie sprawy ile razy będę tekst poprawiał i zmieniał. Często to co napiszemy dzisiaj jutro wygląda już nieco inaczej. Do tego dochodzi całe mnóstwo błędów i literówek.

Tekst co prawda pójdzie do korekty, ale warto ułatwić jej maksymalnie pracę i usunąć tyle błędów ile tylko damy radę. Na usunięcie wszystkich nie liczmy. Po wielokrotnym czytaniu własnego tekstu przestajemy cokolwiek zauważać. Wszystko wydaje nam się dopracowane i gotowe do składu. Jakże się mylimy!

Kiedy mamy już plan i wiemy w jaki sposób chcemy naszą historię spisać, to możemy zaczynać. Z planami jednak różnie bywa. Pisanie to proces twórczy, więc niekiedy dajemy się ponieść emocjom podczas pisania i odchodzimy od planu. Czasem nawet porzucamy go w ogóle i tworzymy nowy. Nie jest to proste, ale w końcu chodzi o nasze "dzieło", więc warto poślęczeć nad nim dłużej. Dajmy czytelnikom to na co nas naprawdę stać. Choćby to miało dużo dłużej trwać.

Kiedy już skończymy, mam na myśli taki ostateczny koniec pisania książki, czyli napisaliśmy ją, samodzielnie ileś tam razy zrobiliśmy korektę i pozmienialiśmy te fragmenty, które zmienić było warto, to wysyłamy tekst do korekty fachowcom.
Oni też muszą mieć na to sporo czasu, a nam nie wolno ich poganiać. Książka przechodzi pierwszą korektę, potem drugą i w zasadzie jest gotowa do składania.
Po tym etapie dostajemy to, co można już wysłać do drukarni. Pierwszy raz widzimy własny tekst tak, jak będzie on wyglądał po wydrukowaniu. Póki co w elektronicznej wersji, ale to już jest to.

Po tym etapie pozostaje już tylko książkę wydać. Wysyłamy pliki do drukarni i nie możemy się doczekać kiedy dostaniemy ją do ręki. Ten moment jest najcenniejszy. To nad czym pracowaliśmy ileś tam czasu, co wymyśliliśmy sobie sami, wreszcie się materializuje. Możemy książkę wziąć do ręki, przekartkować, postawić na półce. Świetne uczucie.
Potem jednak zaczynają się schody. Wysyłamy pierwsze egzemplarze czytelnikom i przeżywamy prawdziwe katusze. Czekamy z niecierpliwością na ich werdykt. Na pierwsze recenzje. To już nie jest takie fajne :)
No chyba, że te recenzje są pozytywne. Wtedy jest zwyczajnie bosko.
Polecam wszystkim to uczucie.


 

wtorek, 28 czerwca 2016

Radio VOX

25 czerwca można było posłuchać naszych opowieści w radiu VOX FM w audycji "Przy kawie".
To kolejna już audycja z naszym udziałem po radiu Katowice i Zet.
Tym razem chyba bardziej mówiliśmy o codzienności z psami, a mniej o wyprawach.

Kto nie słuchał w radio, to może to zrobić tutaj. Zapraszamy.

niedziela, 26 czerwca 2016

Mały kraj na końcu świata

Zeszłą niedzielę udało się nam spędzić w Poznaniu, na torze regatowym Malta. Nasz klub Bydgostia podstawił autokar, no i pojechaliśmy. Na dodatek w nie byle jakim towarzystwie. Podróżowaliśmy bowiem z olimpijczykami z Monachium 1972, Montrealu 1976 i Moskwy 1980, medalistami mistrzostw świata i igrzysk. Było o czym rozmawiać! Jerzy Ulczyński, Marian Drażdżewski, czy Ryszard Kubiak to ludzie, którzy z wioślarstwem związali całe swe życie i żyją nim do dziś. Kiedyś wioślarze, dzisiaj trenerzy z sukcesami. Marian Drażdźewski to przecież trener naszej czwórki bez sternika, która w 2008 w Pekinie zdobyła srebrny medal.
 
                                         Tor regatowy w Poznaniu

W Poznaniu odbywał się wioślarski Puchar Świata, najważniejsza i ostatnia impreza przed igrzyskami w Rio. Stawiła się na Malcie cała światowa czołówka. Zabrakło tylko chorwackiej dwójki podwójnej mistrzów świata, którzy walczą z kontuzją i Ondreja Synka, czeskiego jedynkarza, także aktualnego mistrza świata.
Poza nimi byli wszyscy. Wielkie gwiazdy wioseł, z Mahe Drysdalem z Nowej Zelandii na czele.

                                          Mahe Drysdal, Zoe Stevenson i Eve McFarlane

Właśnie Nowa Zelandia po raz kolejny przykuła naszą uwagę podczas regat. Mały kraj na końcu świata, 4,3 miliona obywateli, a stał się w ciągu ostatnich lat wioślarską potęgą. Od dawna Nowozelandczycy byli w tym sporcie wysoko notowani, ale to z czym mamy do czynienia od kilku lat to coś nieprawdopodobnego, zważywszy na rozmiar ich kraju.

W Poznaniu pojawiły się wszystkie ich gwiazdy. Mahe Drysdale, mistrz olimpijski z Londynu, mistrz świata z Amsterdamu 2014 i wicemistrz z 2015. To tylko jego sukcesy z ostatnich lat.
Eric Murray i Hamish Bond, sześciokrotni mistrzowie świata i mistrzowie olimpijscy z Londynu w dwójce bez sternika.
Zoe Mcbride dwudziestojednoletnia mistrzyni świata w jedynce wagi lekkiej.
Emma Twigg mistrzyni świata w jedynce.
Zoe Stevenson i Eve McFarlane mistrzynie świata w dwójce podwójnej, główne rywalki do olimpijskiego złota dla naszej dwójki Madaj-Fularczyk. W Poznaniu pokonane przez Polki.
I wielu innych wybitnych sportowców określanych mianem Kiwi.



Mały kraj, mało ludzi, a wielu mistrzów. W Poznaniu zdobyli 6 złotych medali, 3 srebrne i 2 brązowe. Zwyciężyli w klasyfikacji generalnej pokonując m.in. Wielką Brytanię, która zajęła drugie miejsce i Niemców na trzecim. Polska została sklasyfikowana na 10 miejscu z jednym medalem złotym i dwoma brązowymi.

Porównajmy Nowa Zelandia 4,3 miliona ludzi i jedenaście medali, Polska 38 milionów ludzi i 3 medale. O co w tym chodzi? Gdzie tkwi polski błąd?
W jaki sposób NZ wygrywa z takimi odwiecznymi wioślarskimi potęgami jak Wlk. Brytania, czy Niemcy?
Jaki mają system szkolenia, że jest to możliwe? Ilu młodych ludzi uprawia tam wioślarstwo, że do wieku seniorskiego dociera tak szeroka ława zawodników, iż możliwe jest wykreowanie z nich tylu mistrzów.
W Polsce najlepsi trenerzy muszą czekać na cud pojawienia się w ich zasięgu wybitnego zawodnika, z którego będzie można ulepić mistrza olimpijskiego czy świata. Trenerzy nieraz czekają na takich zawodników całe życie.

                                          Hamish Bond i Eric Murray

Mamy w Polsce około 1800 wioślarzy. Liczba śmieszna w porównaniu z 38 milionami Polaków. Większość z tych zawodników to młodzicy i juniorzy, po których ślad nawet nie zostaje po góra kilku latach uprawiania tego sportu. Jest to zdecydowanie za mało, by można było stworzyć silną reprezentację z dużym zapleczem, które deptać będzie jej po piętach i motywować do pracy.
Co robią Nowozelandczycy, że mają tej młodzieży więcej? W jaki sposób potrafią ją sportem zainteresować i przy sporcie zatrzymać? Nie wiemy. Ale się dowiemy :)

W Poznaniu na własne oczy widzieliśmy jak wygląda wioślarstwo w wykonaniu NZ. Nie tylko na wodzie, gdzie na naszych oczach w pięciu finałach wygrali cztery z nich, a w piątym zdobyli srebro.
Widzieliśmy jednak także jak to wygląda na trybunach. Siedzieliśmy właśnie razem z kibicami NZ, Wielkiej Brytanii i Niemcami. Słyszeliśmy jak dopingują swoich, jak żyją wioślarstwem. Kapitalne doświadczenie.

                                          Natalia Madaj i Magda Fularczyk-Kozłowska ze złotym medalem

I jeszcze jedno. Poznań to wielkie miasto, a na trybunach Polaków było jednak tylu ilu właśnie Kiwi, Niemców i Brytyjczyków. A może nawet i nie tylu? Tor jest bliziutko centrum Poznania, a i tak za daleko dla kibiców. Może gdyby wioślarki pływały nago, przyszłoby więcej ludzi?
Na bydgoskim torze regatowym w Brdyujściu, przed wojną, na regatach krajowych bywało po dwadzieścia tysięcy kibiców! Nie na pucharach świata! Takie przyciągały jeszcze większe rzesze fanów wioseł.




piątek, 24 czerwca 2016

Przyszłość zbliża się wielkimi krokami

Na całym świecie mamy teraz wyjątkowy czas. Coś się zmienia, albo przynajmniej zmieniać próbuje. Do głosu dochodzą idee, które dawno uznaliśmy za wymarłe. Jakże się wszyscy myliliśmy.

My nie o tym jednak dzisiaj. Chociaż korci strasznie, by zabrać głos w sprawach istotnych dla ludzkości, a zwłaszcza dla Europejczyków i nas Polaków.
Dzisiaj jednak napiszemy jedynie o nas samych. O naszej przyszłości. Niebawem nadejdzie czas kiedy ogłosimy nasz nowy projekt. Jeszcze raz spróbujemy zmierzyć się z tym wszystkim co dotąd było nieosiągalne, albo nam wciąż się wymykało. Jeszcze raz spróbujemy. Z jakim efektem? To się okaże.

W każdym razie nasza przyszłość nadciąga nieuchronnie. Młyny czasu mielą i jeśli chcemy jeszcze coś osiągnąć to nie możemy czekać bez końca.
Tym razem jednak to co planujemy mieć będzie wpływ na cale nasze dalsze życie. Nadchodzi bowiem czas wyborów i decyzji takich z gatunku "albo, albo". A raczej "albo wszystko, albo nic".

Ostatnie dwa lata były trwaniem w uśpieniu. Nędza finansowa rodziła mnóstwo problemów i nie pozwalała działać. Nie dawała szans na realizację jakichkolwiek planów. Musieliśmy to przetrwać. I zrobiliśmy to. Wciąż żyjemy, chronimy nasze zwierzaki. Dzięki pomocy wielu osób stało się to możliwe. Także dzięki pomocy ludzi wydaliśmy wreszcie "23 kilometr" Ta książka otworzyła coś w nas. Wyruszyliśmy z nią w Polskę, poznaliśmy wiele świetnych osób. Jakże tego potrzebowaliśmy!

Trzydzieści spotkań autorskich minęło w ekspresowym tempie. Następne czekają nas już we wrześniu. Książka i inne nasze działania, jak choćby bazarek Darii, pozwalają nam utrzymać psy, utrzymać Dom Psiego Seniora. Starcza z tego na tyle tylko i aż na tyle.
Pracujemy ciężko, wciąż szukamy sposobów na sprzedaż "23 kilometra". Szukamy miejsc na spotkania.
Utrzymanie stada psów i kotów wymusza pracę na okrągło, więc tak właśnie pracujemy. Szczęśliwi, że mamy za co utrzymać zwierzaki. Rok temu tak dobrze nie było.

To jednak nie wszystko. Kończymy pracę nad naszym najnowszym projektem. Ten projekt ma dać nam szansę na utrzymanie się w poważnym mushingu. Na realizację ambitnych planów, na dotarcie do mediów i sponsorów. Pragniemy sukcesów z naszym psim zespołem, bo wiemy że ten sukces ułatwi nam codzienną egzystencję i pozwoli podnosić stopę życiową naszych zwierząt. Zwłaszcza, że wszystko mamy w opłakanym stanie. Od samochodu po kojce i dom. Wszystko wymaga natychmiastowego remontu, inaczej się zawali.
Dlatego potrzebujemy sukcesu. Wtedy będzie nam łatwiej promować "23 kilometr", będzie się on lepiej sprzedawał itd. Napiszemy też drugą książkę, a może i trzecią, i w efekcie tego wszystkiego oddalimy się od biedy na bezpieczną odległość. Taką mamy nadzieję.

Nie myślcie jednak, że strach o zapewnienie bytu nam i zwierzakom to jedyne co nas pcha do wyczynów na Dalekiej Północy. Może to i tak zabrzmiało w poprzednim akapicie. Ale nie. To co nas popycha i motywuje to coś znacznie bardziej skomplikowanego. I nie jest to na pewno kasa. Nam się naprawdę wciąż chce! Chce to zresztą za mało powiedziane. Czujemy taką nieprawdopodobną potrzebę wyruszenia na szlak, zmierzenia się z naturą i własnymi słabościami. To tak silne uczucie, że żadne potknięcia nie były go w stanie nawet nadkruszyć. Może nawet wręcz przeciwnie?
Szlak, życie na nim to coś niezwykle istotnego i kuszącego. Coś co śni się po nocach. I co napawa smutkiem, że tak rzadko jest nam dane.
Na szlaku wszystko jest łatwiejsze. Nie ma problemów życia codziennego. Jest tylko przestrzeń i nasz zespół, który mknie przed siebie w jedności psich i ludzkich dusz. Wspólnych celów. Tylko tam, na długim szlaku możemy wejść w psi świat, w którym nie ma trosk o przyszłość. Jest tylko tu i teraz. I nic ponadto. Tak żyją psy i tak żyć nie potrafimy my ludzie. Tylko na szlaku możemy się z nimi zrównać.
To jest nasza motywacja i cel. Miedzy innymi.

Jednak zdajemy sobie sprawę, że nasz projekt może nie znaleźć wsparcia i przepaść z kretesem. Dlatego będziemy walczyć o niego z całych sił, bo to może być nasz ostatni projekt, jeśli się nie powiedzie. Nie wiemy bowiem, czy starczy nam sił na kolejną próbę w jakiejś nieokreślonej przyszłości. Strasznie dużo nas kosztowało utrzymanie się na powierzchni przez ostatnie dwa lata i chyba już nie pozbieramy się po kolejnej porażce.
Z tego powodu napisaliśmy wyżej "albo wszystko, albo nic".
To jednak, mamy nadzieję, ostateczność. A wszystko ułoży się tak jak powinno i dokonamy czynów wielkich i szlachetnych, aby znów nadać życiu wspaniałych barw i sensów.
Bądźcie z nami. Będzie ciekawie.

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Konkurs?


Co powiecie na konkurs, w którym można wygrać "23 kilometr? 



Wkrótce podamy szczegóły, bądźcie czujni. 


A na zachętę najnowsza recenzja naszej książki "23 kilometr".

"Zastanawiałam się na początku, co oznacza tytuł tej książki. Kiedy zostało mi do końca przeczytania jeszcze kilkanaście stron, zrozumiałam. "23 kilometr" to niesamowita opowieść, napisana przez życie. Ten "23 kilometr" to kluczowy i jakże smutny kilometr w życiu bohaterów. Sama książka jest napisana pewną ręką, ale i zdaniami pełnymi pasji i bólu, jakby autora natchnął sam Ukko, lapoński bóg. Bo nie łatwo jest opisać to, co jest smutne, ale i to, co jest euforią. "23 kilometr" to arcydzieło stworzone przez życie, ale także przez psy i ludzi. Bez nich nie byłoby tej książki.
- Aleksandra" 

Dziękujemy :)

piątek, 17 czerwca 2016

Opowieść taternicka: Zakończenie

Wieczorem dotarłem do schroniska przy Morskim Oku. Od razu skierowałem się do dyżurki TOPRu. Urzędował tam ratownik. W razie czego to on pierwszy rusza na akcję w swoim rejonie, albo tą akcją kieruje.
Był nim wtedy Adam Marasek, jeśli dobrze pamiętam. bardzo doświadczony ratownik.

- Twój kumpel pojechał już karetką na dół - powiedział kiedy wszedłem do dyżurki - czekali na ciebie dobre pół godziny, ale musieli już jechać
- Co z nim? Jest cały? W szoku? Jak tu dotarł? - zasypałem go pytaniami
- Jest cały, nawet chyba niczego nie złamał. To cud. Słuchaj on wyczerpał farta na kolejne pięć wcieleń! - opowiadał - Przyniosło go dwóch kolesi, którzy znaleźli go na stawie.

Znowu usiadłem. Ratownik dał mi herbaty. To co mówił świadczyło, że Adam przeszedł cały Czarny Staw, zszedł moreną czterysta metrów na Morskie Oko i tam pewnie opuściły go siły. Zobaczył światła schroniska, może ludzi i wreszcie padł. Znaleźli się jednak jacyś dwaj faceci, którzy zatargali go do Moka.

Pogadaliśmy jeszcze chwilę i wyszedłem. Musiałem pojechać za Adamem do szpitala w Zakopanem.
Spieszyłem się, busy odjeżdżające z Palenicy nie będą na mnie czekać. Wiedziałem, o której odjeżdża ostatni. Spojrzałem na zegarek i .... do diabła, nie zdążę! Mimo to ruszyłem szybko w dół. Wiatrzysko szalało, co i rusz z drzew spadał z hałasem śnieg. Przez halny zrobił się mokry i gałęzie nie mogły go już utrzymać. Co chwila ciężki ładunek lądował na asfalcie. Miałem nadzieję, że mnie nie trafi żaden z nich.

Kiedy miałem za sobą półtora, czy dwa kilometry, usłyszałem zjeżdżający od strony schroniska samochód. To był leśniczy z Wanty. Wiedział co się stało i kim jestem. Byliśmy z Adamem gwiazdami dnia w schronisku. Wszyscy o nas mówili.

- Jedziesz do szpitala? - zapytał
- Tak!
- To wsiadaj, zwiozę cię do Bukowiny, bo z Palenicy to już niczego dzisiaj nie złapiesz. Busy nie jeżdżą przez ten halny.
- Wielkie dzięki!

Uradowany wsiadłem. Moje szczęście trwało jednak bardzo krótko. Leśniczy swoją Ładą Nivą postanowił nie marnować czasu. Jechał w dół bardzo szybko. Rozpędzał auto na krótkich prostych, po czym mocno hamował przed zakrętami. Droga do Moka wiedzie serpentynami, non stop pod górę, momentami bardzo stromo. Teraz waliliśmy cały czas w dół, a asfalt przecież był pokryty bardzo mokrym śniegiem. Leśniczy dokonywał cudów przyczepności. Pamiętam, że pomyślałem przez moment:

- Cholera nie zabiły mnie góry, a wykończy mnie ta jazda!

Tymczasem leśniczy prowadził bardzo pewnie. Trzeba mu to oddać. Ani razu nawet się nie ślizgnęliśmy.
Dowiózł mnie do samej Bukowiny Tatrzańskiej i wysadził na przystanku PKS.
Nadaremno. I tak nie zdążyłem na autobus. Była już dwudziesta druga i żaden autobus już nie jechał. Zdarzył się jednak cud. Kolejny tego dnia.

Stałem tam wtedy na tym przystanku z ogromnym plecakiem. miałem w nim wszystkie swoje rzeczy, cały sprzęt biwakowy, czyli namiot, karimaty, śpiwór, kuchenkę, gary i kartusze gazowe. Oprócz tego targałem jeszcze rzeczy Adama, które zostawił pod skałą, w miejscu naszego biwaku. Ważyło to wszystko ze czterdzieści kilo. A miałem za sobą przecież podejście pod ścianę, samą wspinaczkę niemal na szczyt, zabrakło mi pięćdziesiąt metrów do niego, traumatyczne zejście i galop z Moka w dół zanim nie spotkałem leśniczego. Jednym słowem padałem na pysk.
Kiedy już w wyobraźni widziałem jak drałuję dwadzieścia kilometrów do Zakopanego z tym przeklętym worem na plecach, to zobaczył busa. Zbliżał się do przystanku. Machnąłem ręką.

- Jedzie pan do Zakopanego? - zapytałem kiedy się zatrzymał
- Nie do Poronina tylko, zjeżdżam już do domu.
- To zabiorę się z panem - z Poronina to już może tylko z dziesięć kilometrów, więc już było dobrze.

W czasie jazdy zacząłem opowiadać co się stało i dokąd jadę.

- Wiesz co? Zawiozę cię do szpitala. Gdzie będziesz lazł po nocy z Poronina.

Kurcze ale szczęście! Po raz trzeci tego dnia szczęście uśmiechnęło się do mnie. Facet zawiózł mnie prosto pod izbę przyjęć zakopiańskiego szpitala i jeszcze nie wziął żadnych pieniędzy. powiedział, że w takiej sytuacji nie może wziąć kasy, to sprawa honoru.

Wszedłem do szpitala. Na izbie powiedzieli mi na jaki oddział mam iść. Poszedłem.

- Dobry wieczór. Szukam Adama, przywieźli go dzisiaj z Moka. Miał wypadek w górach.
- Tak, tak, drugie drzwi na lewo.
- Dziękuję.

Poszedłem tam. Wszedłem do sali, w której było chyba z osiem łóżek. Rozejrzałem się dookoła i nie widząc nigdzie Adama obróciłem się żeby wyjść. Pielęgniarka pewnie się pomyliła.
Kiedy byłem z powrotem w drzwiach usłyszałem:

- Krzysiek, tu jestem.

To był głos Adama. Odwróciłem się i spojrzałem na łózko, z którego dochodził głos. Leżał tam jakiś facet z ogromna głową. Cholera, to był on. Miał strasznie spuchniętą twarz. Dlatego go nie poznałem.

- Żyjesz! Ależ to wyglądało! Jak się czujesz, co mówią lekarze?
- Boli mnie wszystko jak diabli, mam odmrożone dłonie, obdartą ze skóry twarz, ale nie mam żadnego złamania. Wyobrażasz sobie?

To, ze on wyszedł z tego żywy to cud, a na dodatek bez żadnych poważnych obrażeń. Stłuczenia, otarcia, lekkie odmrożenie. Tego nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Czasem jednak coś takiego się zdarza.
Adam, jak powiedział mi wtedy i później, poślizgnął się na zalodzonej płycie tuż pod szczytem. Przez halny zrobiło się u góry ciepło i ta płyta odkleiła się od skały. Wyjechała pod ciężarem Adama razem z nim.
Przeleciał dobre piętnaście metrów swobodnym lotem zanim grzmotnął w lód w rysie. Minął tam mnie i poleciał jeszcze czterysta metrów tym bardzo stromym lodem. następnie walnął w śnieg zalegający w Kotle pod Rysami i zsunął się nim kolejne czterysta metrów. Dogoniła go jeszcze lawina, z którą zjechał do wspomnianego już wcześniej progu.
Uratował go plecak, wypchany kurtką puchową i puchowym wielkim śpiworem, który Adam kupił za kupę forsy tuż przed wyjazdem, a którego bał się zostawić pod skałą. Mógł ktoś go przecież ukraść. Strach przed złodziejem uratował mu życie, bo ten wciśnięty do plecaka na pałę śpiwór zadziałał jak poduszka powietrzna. Musiało tak być. Choć to i tak czysty fart, że akurat tym plecakiem Adam walił we wszystkie przeszkody po drodze. Wcale tak być nie musiało.

No cóż, na tym ta historia się kończy. Wspomnę jedynie, że Adam wyszedł po dwóch dniach, na własne życzenie, ze szpitala. Musiał zdążyć na ślub swego przyjaciela, gdzie miał być świadkiem. Wsiedliśmy do pociągu i całą drogę mieliśmy przedział tylko dla siebie, bo nikt nie chciał siedzieć obok zakapiora z obitym pyskiem i całym łbem w bandażach. Dzięki im za to!
Dwa miesiace później, również w podłej pogodzie, stanęliśmy znowu pod tą ścianą. Tym razem puściła nas. Na dodatek przeszliśmy ją w rewelacyjnym czasie. Tak hartuje sie stal i tak trzeba brać się za bary z własnymi niepowodzeniami i lękami.

P.s.
Równy rok po tamtym wypadku, siedzieliśmy z Adamem w schronisku Murowaniec w Dolinie Gąsienicowej. Przy piwie świętowaliśmy rocznicę tamtego wypadku. Zastanawialiśmy się kim mogli być ci dwaj kolesie, którzy Adama zanieśli do Moka. Kiedy tak sobie wspominaliśmy nagle zdałem sobie sprawę, że przy stole obok siedzi jakichś dwóch typów i też coś wspominają. Usłyszałem słowa "Moko, stracił przytomność, spadł z Rysy". Przysłuchiwałem się coraz mocniej. Szturchnąłem Adama i on też zaczął podsluchiwać. I wiecie co? To byli ci dwaj! Siedzieliśmy wtedy obok siebie, stół w stół! To było nieprawdopodobne.
Wreszcie była okazja im podziękować.





środa, 15 czerwca 2016

Opowieść taternicka. Ocalenie

Musiałem schodzić. I to szybko. Warunki pogarszały się z każdą chwilą. Halny rozkręcał się coraz bardziej. Rosła temperatura. Na polach śnieżnych śnieg zaczął przypominać wklęsłą soczewkę. Zrobił się mokry i ciężki. Cały Kocioł pod Rysami mógł w każdej chwili wyjechać. A wtedy.... szkoda gadać.
To co poszło za Adamem było ledwie wierzchnią warstwą zalegającą w Kotle. Reszta wciąż tam była.

Przemykałem gdzieś przy skałach, unikając otwartych przestrzeni. Nie było to łatwe. Ponadto usiałem nadrabiać drogi.
Mój umysł działał teraz jak precyzyjna maszyna, która miała mnie wynieść żywego z tamtego miejsca. Tylko to się teraz liczyło. Musiałem uznać Adama za zmarłego. Nie miał przecież żadnych szans. Nawet jeśliby przeżył upadek i jakimś cudem przeleciał żywy przez Kocioł, to musiałaby go zabić lawina, która zeszła po nim. Mógł jeszcze, ewentualnie żyć przysypany śniegiem, pewnie nieprzytomny. Zanim jednak ktokolwiek by go odnalazł, to umarłby z wychłodzenia.

Tymczasem schodziłem. Robiłem wszystko co możliwe, aby przeżyć. Dopiero gdzieś za Bulą poczułem się pewniej. To poczucie było złudne, bo gdyby faktycznie wyjechała góra Kotła, to lawina schodziłaby właśnie tędy, na staw poniżej.
Mimo tej świadomości zacząłem myśleć, że wyjdę z tego cało. Wtedy powróciły myśli o Adamie.

- Co ja powiem jego matce? - tłukło mi się po głowie.
- Jak wytłumaczę, że jej syn zginął, a ja wyszedłem żywy? Jak powiedzieć takie coś matce?

Pokonałem lodowy próg na samym dole podejścia i chwilę później znalazłem się na stawie. Wiedziałem, że mi się udało. A także to, że nie mogę tego tak zostawić. Musiałem coś zrobić. Choćby po to, bym nie miał później do siebie pretensji, że nic nie zrobiłem. Wolałem zaryzykować własnym życiem, niż winić siebie do końca życia, że go tam zostawiłem.

Ruszyłem z powrotem. Tak jak kilka godzin temu podchodziliśmy razem. Znowu dotarłem pod lodowy próg. Wcześniej nie widziałem żadnych śladów Adama. Lawina zatrzymała się nad progiem. Zamierzałem tam dotrzeć i szukać go w śniegu. Było to okropnie ryzykowne. Na stawie miałem jakąś szansę w razie zejścia kolejnej lawiny, mogłem przewidzieć kierunek jej uderzenia, a ze względu na dużą odległość, miałbym dość czasu, aby rozpocząć ucieczkę.
Pod, czy nad progiem nie miałem już żadnych szans. Wiedziałem o tym, a mimo to czułem, że muszę go szukać. Wszystko inne przestało się wtedy liczyć.

Podchodząc pod próg ujrzałem ludzi idących w moją stronę. Byli jeszcze daleko. To zespół wycofujący się z Kazalnicy. Liczyłem na to, że oni wszystko widzieli ze swojej ściany. Może wiedzą gdzie wylądował Adam? Miałem taką nadzieję. W trójkę szukalibyśmy go skuteczniej. Ponadto jeden z nich mógłby ruszyć po pomoc do schroniska.
Postanowiłem na nich poczekać pod progiem. Dotarli do mnie niebawem. Już z daleka jeden z nich coś do mnie krzyczał. Przez wiatr jednak nie mogłem nic z tego zrozumieć. Widziałem tylko, że on to powtarza co chwilę. Ruszyłem w ich kierunku. Chciałem jak najszybciej usłyszeć co on do mnie krzyczy.

- ..... do schroniska.....
- .....poszedł do schroniska.

Wreszcie znaleźliśmy się tak blisko siebie, że usłyszałem wszystko wyraźnie:

- Twój partner poszedł do schroniska!

- Jak to poszedł?! - zapytałem i jednocześnie osunąłem się na śnieg. Zwyczajnie nogi odmówiły posłuszeństwem i usiadłem.

- Przecież on spadł, potem lawina, jak to poszedł? - niczego już nie rozumiałem.
- Widzieliśmy wszystko. Zjechał z lawiną, właściwie na niej. Jakimś cudem go nie wciągnęła pod śnieg. Dojechał tak do progu, wstał i poszedł na dół.

Nie mogłem uwierzyć. To co mówił ten człowiek było nieprawdopodobne. Niemożliwe. Przecież ... Nie ważne. Istotne było tylko to, że Adam żyje. A skoro poszedł sam dalej, to znaczy, że nie jest jakoś specjalnie poturbowany. Chyba, że był w  jakimś szoku .
Musiałem lecieć na dół. Jak najszybciej. Podziękowałem chłopakom z Kazalnicy i ruszyłem do schronu. Po drodze musiałem jeszcze zwinąć nasz obóz nad Czarnym Stawem. Namiot i sprzęt biwakowy schowaliśmy pod skałą. Musiałem teraz ją znaleźć. Nie było to łatwe, ale się udało. Szedłem najszybciej jak mogłem w stronę schroniska. Dotarłem tam już po zmroku. Nigdzie nie natknąłem się na Adama. To znaczyło, że najprawdopodobniej już tam dotarł. Co za ulga!  

niedziela, 12 czerwca 2016

Opowieść taternicka: Adam

27 stycznia 1994 wbiliśmy się z moim przyjacielem Adamem w czterystumetrową, lodową drogę w Tatrach. Lód pokryty był mocno zmrożonym śniegiem, dzięki czemu wspinaliśmy się w bardzo dużym tempie, ale jednocześnie nie mieliśmy jak się asekurować. Normalnie, podczas wspinaczki w samym lodzie do asekuracji stosuje się śruby lodowe wkręcane w lód. To do nich przypinamy linę, która zapewnia nam asekurację. W twardym śniegu należy stosować szable śnieżne, ale tych akurat nie mieliśmy. Szliśmy więc na tzw. "żywca", czyli bez żadnej asekuracji.

Adam tego dnia wspinał się szybciej ode mnie. W pewnym momencie dzieliło nas dobre pięćdziesiąt metrów. Spieszyliśmy się. Nadciągał halny i pierwsze jego oznaki już dostrzegaliśmy. Nie było to zresztą trudne, bo po prostu wiało jak jasna cholera. Na dodatek, jak to przy halnym, u góry temperatura była wyższa niż na dole. Odwrotnie niż jest normalnie.
Przez to, że na górze było cieplej, z grani sypały się odłamki lodu i twardego śniegu. Jedne małe, drugie większe. Co i rusz coś waliło mnie w kask, w barki, plecak. W pewnym momencie dostałem w twarz. Bez sensu, odruchowo spojrzałem w górę słysząc spadającą bryłę. Ta trafiła mnie w pysk dokładnie w momencie kiedy podniosłem głowę.
Zalałem się krwią. Bolał mnie nos. To on oberwał najbardziej. Dłonią w rękawicy zebrałem śnieg i przyłożyłem go do nosa, aby zimnem zatamować krwotok. W końcu mi się to udało. Śnieg pode mną był czerwony. Wyglądało to jakby kogoś zamordowano w tym miejscu.

Już miałem ruszyć dalej, kiedy usłyszałem lecące naprawdę duże coś. W żargonie alpinistycznym mówiliśmy na takie duże bryły "telewizor" i raczej na myśli mieliśmy ruski Rubin, ze względu na rozmiar. To była bryła lodu, która mogła zakończyć żywot wspinacza. Teraz już nie próbowałem nawet spojrzeć ponad siebie. Skuliłem się jedynie i przesunąłem może z pół metra w prawo. Tyle na ile pozwoliły mi wbite w lód czekany i raki.
Telewizor szczęśliwie przeleciał z mojej lewej strony. Zahaczył mnie jednak. Poczułem mocne uderzenie w lewe ramię i biodro. Szarpnęło mną potężnie, ale przyklejony do lodowej ściany i czekanów, wytrzymałem to uderzenie. Patrząc w dół, między nogami widziałem jak coś leci w kłębach śnieżnego pyłu w kierunku wielkiego pola śnieżnego trzysta pięćdziesiąt metrów niżej.

I wtedy zrozumiałem co to jest. To nie był "telewizor". W kłębach pyłu błyskało od czasu do czasu coś niebieskiego. "Telewizory" nie mają takich kolorów! W środku tego spadania znajdował się Adam! To on spadał. I leciał prosto w objęcia śmierci!

W błyskawicznym tempie spadł na śnieżne pole. Musiał grzmotnąć w nie z ogromną prędkością i siłą. Stamtąd kolejne czterysta metrów zjechał w kłębowisku lawiny, którą wywołał swoim upadkiem.
Byłem wstrząśnięty. Na moich oczach ginął mój przyjaciel. Człowiek, z którym wspinałem się od dwóch lat, z którym planowałem wspaniałe wyprawy w wielkie góry. Jeszcze jakiś czas temu rozmawialiśmy, zastanawialiśmy się co robić w tych warunkach, a tu nagle on leci, mija mnie jak pociąg pospieszny i najprawdopodobniej ginie. Nie mógł przecież przeżyć upadku z czterystu metrów i potem jazdy w lawinie. To było niemożliwe!
c.d.n

piątek, 10 czerwca 2016

Coś niesamowitego

Jest coś niesamowitego w tym poczuciu, potrzebie uczestniczenia, choćby raz na jakiś czas, w wielkiej przygodzie. W czymś co wymyka się codziennemu życiu, jego problemom dnia powszedniego. To coś co woła z głębi duszy głosem potężnym tak, że nie potrafimy się oprzeć temu wołaniu. I wyruszamy po przygodę. Im trudniej tym lepiej, im bardziej skomplikowane, tym lepsze. Tym więcej satysfakcji przynoszące.
Skąd się to bierze? 
A któż to wie? Niemal na każdym spotkaniu z czytelnikami słyszymy pytanie - po co to robicie? Próbujemy znaleźć odpowiedź. Tylko, że nie jesteśmy do końca przekonani, czy dobra odpowiedź w ogóle istnieje. A po co oddychamy, po co kochamy? Zastanawiamy się nad tym kiedykolwiek? Nigdy! No właśnie.

Przygoda pozwala obcować z pięknem świata. Pozwala na nie się otworzyć, przewietrzyć duszę i umysł. Zapomnieć o złu panoszącym się wszędzie, tylko nie tam, gdzie jesteśmy sam na sam z naturą. Może to właśnie tak uzależnia? Może to jest sensem konieczności podejmowania kolejnych wyzwań? Tym bardziej, że wyzwania dominują nasze postępowanie, nasze życie. Musimy wszak żyć z tym nie tylko w czasie wyprawy, ale przez cały czas. Trzeba swoje życie dostosować do tego. Wymyślić jakiś sposób na takie życie. Przecież musimy jeść, płacić rachunki, zarabiać na to wszystko zwyczajnie.
Tylko po to, by raz na jakiś czas pożyć najprawdziwszą pełnią życia tam na szlaku. Szlaków jest nieskończoność i każdy z nich oferuje rzeczy nieprawdopodobnie piękne i  nieskończenie prawdziwe. Wszystkie z nich chcielibyśmy odkryć, choć wiemy, że na to życia nam nie starczy. Zbyt ich wiele, a ono zbyt krótkie. Ale przynajmniej trzeba próbować. Przecież to droga na szczyt jest sensem, nie on sam.

W "23 kilometrze" jest taki fragment: 

"Co jest takiego w przygodzie, że ludzie gotowi są dla uczestnictwa w niej tak wiele poświęcić? Ci, którzy nie mają tak silnej pasji do działania, często szukają odpowiedzi na to pytanie.Przeciwnie niż ci, którzy pasji podporządkowali całe swoje życie. Choć tak naprawdę to stwierdzenie nie jest prawdziwe. Trudno bowiem mówić o poświęcaniu życia dla pasji, bo to właśnie nasze życie jest ową pasją i codziennym jej realizowaniem. Przecież wciąż i uparcie staramy się, aby wszystkie jego chwile były jej częścią właśnie, żeby wszystko, co robimy, prowadziło do jednego i tego samego celu. Taka jest prawda."

czwartek, 9 czerwca 2016

Takie tam podsumowanie

Fot. Centrum Promocji Dialogu w Janikowie

Wczoraj, w domu kultury w Górsku, zakończyliśmy wiosenno-letni cykl spotkań z "23 kilometrem".
Jaki ten cykl był? 27 spotkań w bibliotekach dużych i małych, w domach kultury, w klubach podróżników i na festiwalach podróżniczych. 27 okazji do opowiedzenia naszej historii.
Opowiadaliśmy ją w różnych miejscach i przy rozmaitej frekwencji. Były miejsca gdzie stawaliśmy przed ponad dwustu osobową publiką, i były takie, gdzie słuchało nas osób kilkanaście.
Dziękujemy wszystkim organizatorom za pracę włożoną w te spotkania, w ich promocję, wykonanie plakatów i prowadzenie wydarzeń na Facebooku. Dziękujemy.

Teraz czekają nas nieco "martwe" miesiące. Wiadomo wakacje. Po nich jednak ruszamy pełną parą. Kilka spotkań mamy już umówionych, jednak nad większością przestrzeni w kalendarzu właśnie pracujemy. Umawiamy spotkania w różnych miejscach. Tak jak wcześniej. Będą znowu duże miasta, będą też małe miejscowości. Wszędzie gdzie jest biblioteka możemy się pojawić i my :)

Przy okazji spotkań, ale nie tylko, "23 kilometr" trafił do sporej liczby czytelników. Co nas cieszy, także biblioteki biorą tę książkę do swoich księgozbiorów. Skoro biorą, to znaczy, że książka nie jest zła. W końcu pracownicy bibliotek to fachowcy od literatury, więc wiedzą co dobre :)

Najważniejszym wydarzeniem jesieni będzie dla nas udział w Explorers Festivalu. Na tą prestiżową imprezę chcemy się szczególnie przygotować. Nie będzie to proste, bo przecież na każdym z naszych spotkań dajemy z siebie wszystko. Niezależnie ile osób nas słucha, my staramy się prowadzić każde spotkanie na takim samym poziomie. Nie zawsze opowiadamy to samo i w taki sam sposób, bo choćby dla psychicznej higieny, staramy się nie mówić tego samego w każdym miejscu. Dlatego każda opowieść jest mniej, czy bardziej różna od poprzedniej. Niemniej staramy się zawsze, aby poziom tej opowieści był zawsze wysoki.
W przypadku Explorera różnica będzie dotyczyć jedynie filmu, nad którym pracujemy od pewnego czasu, i który tam właśnie chcemy zaprezentować.

Wraz z jesiennymi spotkaniami zmienimy też częściowo tematykę spotkań. Oprócz opowieści o tym co było, zaczniemy także mówić o planach na najbliższy sezon. Widzowie usłyszą o nich, dowiedzą się co dalej z Syberiadą, i jakim szlakiem pójdziemy przez następne kilka lat. Te plany są arcyciekawe, więc stopniowo będziemy poświęcać im coraz więcej czasu i uwagi.

Dzisiaj dziękujemy wszystkim za zaproszenia w różne miejsca, dziękujemy za aktywne uczestnictwo w spotkaniach, za pytania, za zainteresowanie książką i w ogóle tematem, który poruszamy.
Dziękujemy i do zobaczenia po letniej przerwie.

wtorek, 7 czerwca 2016

Veni, vidi, vici



Pojechaliśmy, zobaczyliśmy, a na koniec prezentacja o naszej wyprawie Inarijarvi Expedition 2010 zwyciężyła w oczach jury, konkurs Festiwalu Szalonego Podróżnika w Środzie Wielkopolskiej.
Wyprawa sprzed sześciu lat wciąż budzi emocje, wciąż potrafimy o niej opowiadać ze sporym entuzjazmem i wciąż dostrzegamy w tej opowieści nowe aspekty.
Była to najważniejsza z naszych dotychczasowych wypraw. Pozwoliła nam zajrzeć wgłąb lodowej krainy, gdzie zima trwa osiem miesięcy i nic nie jest proste. Wdarliśmy się w tę krainę, przemierzyliśmy ją i pokonaliśmy własne słabości. Dlatego chętnie wracamy do tamtych wydarzeń.

Tak samo uczyniliśmy zgłaszając tę właśnie wyprawę do konkursu. Zwłaszcza, że regulamin sugerował, aby była to wyprawa odbyta w ciągu iluś tam ostatnich lat.

W każdym razie w piątek wieczorem 3 czerwca stanęliśmy w szranki z innymi podróżnikami i wygraliśmy. Jury wybrało nasza wyprawę.
I wtedy wróciła proza naszego życia. Duży sukces, którego, jak zwykle, nie mieliśmy możliwości świętować na miejscu. Musieliśmy przecież wracać do domu. W końcu tam czekała na nas czterdziestka zwierzaków.
Niestety ogłoszenie wyników zaplanowane było na 21.25 w sobotę. Tak długo nie mogliśmy w Środzie zabawić. Nie mamy więc zdjęć ze sceny kiedy odbieramy statuetkę, bo nas tam wtedy zwyczajnie nie było. To jest naprawdę wkurzające. Zawsze ten sam problem. Może kiedyś coś uda się z tym zrobić i nie wyjeżdżać z różnych imprez w najciekawszych momentach. Może.



Dziękujemy organizatorom festiwalu za zaproszenie, za możliwość wzięcia udziału w tej ciekawej imprezie. Dziękujemy jury za wybór, zawsze to miło czuć, że ktoś docenia nasze wysiłki. Dziękujemy wszystkim prelegentom za możliwość wysłuchania pięknych opowieści i podziwiania fantastycznych zdjęć z rejonów świata, do których być może my nigdy nie zawitamy. Taki jest właśnie urok festiwali, czy w ogóle spotkań z podróżnikami. Dzięki nim zwiedzamy świat siedząc na prelekcji, często za darmo i z butelką, albo filiżanką czegoś smacznego do picia w garści.




Nasza wygrana ma jeszcze jedno dno. Otóż zgodnie ze zwyczajami panującymi na festiwalu w Środzie, to my za rok zasiądziemy w jury, razem z Tomkiem Jakimiukiem, którego opowieść zwyciężyła zdaniem publiczności.
My w jury festiwalowego konkursu, tego jeszcze nie było!
Przyjmiemy jednak ten honor z ogromną przyjemnością, choć zdajemy sobie sprawę, że może nie być z tym lekko. Z drugiej jednak strony im trudniej nam będzie podjąć decyzje, tym bardziej pozytywnie świadczyć to będzie o wysokim poziomie samego konkursu.

Do zobaczenia w Środzie Wielkopolskiej za rok.












niedziela, 5 czerwca 2016

Młodość i bezgraniczny entuzjazm kontra "starość" i doświadczenie


W piątek uczestniczyliśmy czynnie w Festiwalu Podróżniczym Klubu Szalonego Podróżnika w Środzie Wielkopolskiej. Po raz kolejny mieliśmy okazję opowiedzieć o Inrijarvi Expedition 2010.
Wracamy wciąż do tamtej wyprawy, bo zwyczajnie była ona niezwykle dla nas ważna i zaowocowała ogromem doświadczeń. Dzięki niej do końca zrozumieliśmy jak ważne jest dla nas wyprawowe życie. Te wszystkie przygotowania, te rozmowy, ślęczenie nad mapami i szukanie wszelkich dostępnych informacji w internecie. Treningi, przygotowywanie psów i siebie. Układanie taktyki, pakowanie, podróż i związane z nią emocje. I wreszcie sam moment startu na trasę wyprawy czy wyścigu. Bez tego wszystkiego nie potrafimy funkcjonować. Jest to nam tak samo potrzebne do życia jak powietrze, woda i jedzenie.

Nie tylko  my tak mamy. Spotykamy różnych podróżników, odwiedzamy festiwale. Czytamy też przecież i to całkiem sporo. Wiemy co w trawie piszczy. Kto, gdzie i z kim.
A kiedy tak słuchamy innych podróżników, czytamy ich relacje, ich książki, śledzimy ich poczynania, to widzimy że jesteśmy z jednej bajki. Co prawda dzieli nas sposób odbywania podróży. Przecież normalni ludzie podróżują na własnych nogach, rowerem, kajakiem, na nartach. My, nienormalni, psim zaprzęgiem. To jednak czym się taką podróż przez świat i życie odbywa, jest w tym wszystkim najmniej chyba istotne. Ważne żeby stanąć na jej początku i zrobić pierwszy krok. A potem następny i kolejny, aż do końca. Jakikolwiek by on się okazał.

W Środzie stanęliśmy do konkursu. Prócz naszej wyprawy zaprezentowało się jeszcze pięć. Wszystkie ciekawe, odbywane w różnych miejscach. Dwie w Rosji i Mongolii, dwie w Ameryce Południowej. Na koniec, już poza konkursem, pojawiły się Himalaje.
Pierwsza wyprawa to przejście wzdłuż Bajkału, potem słuchaliśmy jak cztery osoby przemierzały Rosję i Mongolię. Później na scenę wyszliśmy my. Po nas młoda dziewczyna opowiadała o Peru, a po niej młodzieniec o podróży autostopem do Meksyku. A na koniec jeszcze młodszy człowiek mówił o podróży przez Amerykę Południową bez niemal żadnych pieniędzy.

Właśnie o tej ostatniej wyprawie chcemy opowiedzieć. Właściwie nie o samej wyprawie, tylko o różnicach w pojmowaniu świata i życia przez człowieka, który ma lat 20, a takich starych ramoli jak my :)
Zwrócił już na to uwagę Bartosz Malinowski, który tamtego wieczora opowiadał o swoim przejściu Wielkiego Szlaku Himalajskiego w 2015 roku.
Malinowski też raczej jest z naszego pokolenia, niejedno widział i niejedno przeżył. Choćby ten himalajski szlak, który niezwykle jemu i jego partnerce dał popalić. Skąd my to znamy?

Młodość jest pewna siebie i zarazem ufna bezgranicznie we własne możliwości. Młody człowiek, jeśli wyrwie się ze skorupy swych zahamowań, nierzadko wbijanych do głowy przez własną rodzinę, to zaczyna wierzyć, że może absolutnie wszystko. Wystarczy czegoś odpowiednio mocno chcieć, potem zabrać się za to i już. Cel musi zostać osiągnięty. Potęga pozytywnego myślenia. Tony Kososki tak właśnie opowiadał nam o swojej wyprawie. "Jeśli będziesz myślał, że samochodem, który za chwilę się zatrzyma i ciebie zabierze na stopa, jedzie miły człowiek, to tak będzie". "Jeśli będziesz sobie ciągle powtarzał, że się uda, to się uda".
Świetne podejście. Tylko, że w rzeczywistości to nie jest tak cudownie, jakby się mogło wydawać. My starzy dobrze wiemy, ze łatwo spotkać sympatycznego kierowcę podróżując stopem, bo chamy nie zabierają podróżnych za darmola. A myślenie o sukcesie też go nie tworzy. Jest jedynie niezbędnym czynnikiem. Przecież musimy wierzyć w swój własny sukces, bo tylko w taki sposób mamy szansę go osiągnąć. Brak wiary we własne projekty dyskwalifikuje nas już przed startem.

Młodość jednak wierzy, że podejście do życia ma moc sprawczą. A tak nie jest, przynajmniej nie do końca. Kiedyś też wierzyliśmy, że wystarczy za coś się zabrać, aby osiągnąć cel. Nieprawda. Im ten cel jest trudniejszy do osiągnięcia, tym więcej pojawia się problemów. Jedne można przewidzieć i próbować jakoś wcześniej im zaradzić, inne nas zaskakują. Te drugie są najtrudniejsze do pokonania.
Praktyka pokazuje również jak z czasem zmienia się podejście człowieka w miarę przybywania na grzbiecie bagażu doświadczeń. Wraz z nim przychodzi bowiem wiedza, że nie wszystko może się udać, że pojawią się problemy mogące pogrzebać wszystkie nasze plany.
Doświadczony człowiek wie o tym już na etapie planowania. Co prawda młody i niedoświadczony, nie zdając sobie sprawy z zagrożeń, też często osiąga to na czym mu zależy, ale ma to raczej związek z pewnymi pokładami szczęścia, z których się czerpie. U niektórych te pokłady mogą być niemal bezgraniczne, inni, pewnie dla równowagi w przyrodzie, nie posiadają ich wcale.

Młodość to okres przejściowy i zazwyczaj kończy się nie wtedy kiedy daje o tym znać kalendarz, ale wtedy kiedy tracimy tę młodzieńczą wiarę we własne możliwości oraz zdolność do spontanicznego ładowania się w kolejne historie.
W wieku dojrzałym natomiast wiemy już z czym jesteśmy w stanie sobie poradzić, a co może nas przerosnąć. Wiemy też jak bardzo potrafimy walczyć o swoje marzenia i co rzucić na szalę w tej grze. W tym tkwi siła doświadczonego człowieka.
Młody za oręż ma swoją wiarę w siebie i chęć przeżycia czegoś wielkiego. Jedna i druga broń bywa skuteczna. Ma też swoje uroki i skazy. Tak jak całe życie.

Poza tym to bardzo ciekawe doświadczenie popatrzeć na te kwestie z takiej perspektywy. My sami, mimo wszystko, zachowaliśmy jeszcze sporo tej młodzieńczej brawury. Co prawda skryta jest ona pod zwałami codziennego trudu, ale póki co jeszcze tlą się resztki tego ognia. Jakby co, to możemy go na nowo rozpalić :)





czwartek, 2 czerwca 2016

"Życie jak marzenie" w Radio Zet

W ostatnią niedzielę można było posłuchać mojego gadania w audycji Marzeny Chełminiak pt. "Życie jak marzenie".
Choć nam do naszych marzeń jeszcze trochę brakuje to jednak uparcie wciąż je ścigamy. Może kiedyś je dogonimy? Czas pokaże.
W każdym razie posłuchajcie tego co powiedziałem na antenie o naszym życiu, pasji i książce.

środa, 1 czerwca 2016

Explorers Festival

                                          Logo 17 edycji

Otrzymaliśmy dzisiaj potwierdzenie daty naszej prezentacji podczas kultowego Explorers Festival podczas jego osiemnastej edycji. Pojawimy się tam z naszą opowieścią 17 listopada między godziną osiemnastą a dwudziestą. Będziemy mieli sześćdziesiąt minut na nią. Dokładną godzinę podamy za jakiś czas.

Explorers Festival jest jednym z najważniejszych festiwali podróżniczych, przygodowych i prezentujących ludzi uprawiających sporty ekstremalne w Europie. Zaproszenie nań traktujemy jako wielkie wyrużnienie i potwierdzenie dużej wartości tego co robimy.

To dla nas zaszczyt móc zaprezentować się w miejscu, w którym przed nami zrobili to tacy mistrzowie pasji i przygody jak Reinhold Messner, sir Edmund Hillary, Pascal Tournaire, Borge Ousland, Liv Arnesen, Józef Nyka, Elżbieta Dzikowska, Roman Paszke, Piotr Pustelnik, Doug Scott i wielu, wielu innych, których wszystkich nie sposób wymienić w tym poście.

Tak o festiwalu mówi jego pomysłodawca i dyrektor Zbigniew Łuczak:

Im bardziej świat staje wirtualny, tym bardziej potrzebujemy bezpośredniego kontaktu z przyrodą i ciekawymi ludźmi. Tak zrodziła się idea Festiwalu, w którym wróciliśmy do pięknej formy, jaką jest opowieść na żywo. Niezwykłe, magicznie brzmiące słowa sławnych ludzi przygody, alpinistów, sportowców wraz z efektownymi wizualizacjami doskonale trafiają do młodych ludzi, którzy stanowią większość festiwalowej widowni.
Unikalny festiwal. Nadzwyczajni goście. Niepowtarzalna atmosfera. To powód, dla którego w Łodzi co roku pojawiają się tłumy z całej Polski i z zagranicy, by choć przez chwilę znaleźć się w innym, fascynującym świecie. Popatrzeć i posłuchać tych, którzy podążają za marzeniami. I przekonać się, że warto mieć marzenia.”





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...