wtorek, 31 maja 2016

Malina


I co począć z psem, który mimo wyroku śmierci, chce nadal żyć? Co zrobić z psem, który gdzieś ma raka i żyje, jakby nigdy nic? Nie krzyczy, nie jęczy, nie marudzi. Nie umiera też. Owszem cierpi w milczeniu, po cichu. Nie daje poznać po sobie, że coś jest nie tak. To, że jest nie tak jednak widzi Agnieszka, opiekunka Maliny. O tych dziewczynach dzisiaj napiszemy.

Jakiś czas temu okazało się, że Malina ma raka. Złośliwego cholerę, który prędzej czy później zwyczajnie ją zabije. Sęk w tym, żeby było to właśnie później, jak najpóźniej. Malina przeszła w swym życiu przez piekło. Kiedyś jakiś zwyrodnialec pobił ją tak mocno, że straciła wzrok. W wyniku pobicia zachorowała na jaskrę, Przy jaskrze rośnie ciśnienie w oczach. To powoduje uszkodzenia nerwów wzrokowych i utratę wzroku. Malina, po długim leczeniu, w fundacji, która ją uratowała, zaczęła w miarę normalnie żyć. Choć to naprawdę normalne życie zaczęło się od momentu, kiedy pojawiła się w nim Agnieszka. To ona dała Malinie prawdziwy dom, cichą przystań i bezkompromisową opiekę. Agnieszka leczyła Malinę, biegała z nią po lekarzach, nie spała po nocach. Podawała leki i z troską nasłuchiwała, czy w wszystko z suczką jest w porządku. A nie zawsze było. Pojawiały się też rożne inne dolegliwości. Agnieszka radziła sobie z tym jednak i uczyła Malinę normalnego życia. Dzięki temu niewidomy zwierz radzi sobie w Warszawie, w tłoku, w metrze, w tramwaju, czy autobusie, tak że nikomu nie przychodzi do głowy, że Malinka nie widzi. To zasługa Agnieszki, jej determinacji i wielkiej cierpliwości. Uparła się, że zrobi normalnym życie psa poturbowanego przez los. I to jej się doskonale udało! Niestety problemy zdrowotne Maliny się powiększyły. Straciła nerkę zaatakowaną przez złośliwy nowotwór. Żyje z jedną. I nadal żyje normalnie. Nie licząc tego, że nowotwór postanowił ją zabić. Ona ma to jednak gdzieś. Żyje. Mimo negatywnych opinii lekarzy.
Dawali jej ileś tam miesięcy życia. Z tego przeżyła już kilka. I to nie koniec. Od czasu do czasu widać jednak jakieś problemy. Coś ją boli, coś męczy. Nie wiadomo co, bo skończyły się pieniądze na jej leczenie. Fundacja, która Malinę ratowała nie potrafi ich teraz zdobyć, Agnieszka nie ma, bo życie też się z nią nie pieści. Dziewczyna walczy sama o byt i własne zdrowie.

Jednym słowem trzeba im pomóc. Trzeba Malinę solidnie przebadać, odkryć co ją męczy i znaleźć na to najlepszą terapię. Badania i wstępne leczenie to około 600 zł. My oddajemy do dyspozycji nasze książki. Nie jesteśmy w stanie wesprzeć dziewczyn gotówką, bo z tą u nas słabo, sami ponadto leczymy własne psy. Ale książkę oddajemy do dyspozycji. Napisaliśmy, że sześć, ale jak trzeba będzie dać więcej, to damy więcej. Do skutku, bo Malina chce żyć i ma do tego prawo. Wiemy coś o psach chorych, z wyrokiem śmierci.
W marcu umarła Juma, którą trzech lekarzy skazało na śmierć dwa lata wcześniej. Dwa lata! Wiecie co znaczą dwa lata w życiu psa? To tak jak dla człowieka piętnaście, albo i dwadzieścia. O tyle wydłużyliśmy Jumie życie. Daliśmy jej szansę, ona ją wykorzystała. Żyła bez cierpienia i wśród przyjaciół do ostatnich swoich dni. A zmarła w domu, wśród psów, z którymi spędziła życie. Dajmy Malinie taką samą szansę. Jej rak nie jest taki mocny, jak się mu wydaje! Gdyby łajza był, to załatwiłby Malinę już dawno. To cieniak! Nie pozwólmy, żeby taka łajza zabiła Malinkę!


sobota, 28 maja 2016

Nowy projekt




Ślęczymy od kilku dni nad najnowszym projektem, choć on nie taki znowu nowy. Wszak pracujemy nad tym od ładnych paru lat. Różnie to jednak bywało i równie różnie się kończyło. W każdym razie nazbierało się marzeń, dążeń i niepokończonych historii. Ten nowy projekt to próba podsumowania tego wszystkiego i pozytywnego zakończenia, można powiedzieć, porachunków z Finnmarkiem. Te porachunki to oczywiście tak umownie.

Porządny projekt, jak wiadomo nie od dziś, nie może się obyć bez krótkiego choćby filmu. Taki właśnie film obecnie przygotowujemy. Dzisiaj prezentujemy jego "półprodukt". Początek, choć w praktyce może się okazać, że będzie on całkiem inny :) Tak to bywa, kiedy ma się sporo pomysłów, z których trzeba w końcu coś wybrać. Pewnie też wyprodukujemy jeszcze ze dwa takie filmiki, bo od przybytku głowa nie boli. Może rozboli jednak później, kiedy będziemy musieli wybrać jeden z nich jako główny.
Obyśmy tylko takie problemy mieli :)



czwartek, 26 maja 2016

Spotkania z niedźwiedziami

Wrzesień Roku Pańskiego 1997 był miesiącem wielkiej aktywności niedźwiedzi w okolicach Morskiego Oka. Ciągle też natykałem się na ich ślady, albo i wręcz na nie same. Zwłaszcza na dwa niedźwiadki, które przebywały tam wtedy ze swoją mama. Był też duży samiec, ten oczywiście był sam.
Na Taborze nie raz słyszeliśmy jak niedźwiedzica odganiała go od śmietnika na Włosienicy. Stał tam taki duży kontener na śmieci, do którego regularnie dobierały się niedźwiedzie. Wyrzucano do niego zużyte opakowania po hamburgerach, frytkach, naczynia jednorazowe, pewnie i resztki jedzenia. Dla niedźwiedzi zapachy żywności były wyczuwalne zapewne z kilku kilometrów.
Niedźwiedzica często się tam stołowała. Zwłaszcza, że jej maluchy nauczyły się, mimo zamknięcia na zasuwę, otwierać włazy kontenera. Samiec także próbował z niego korzystać, więc kiedy spotykał tam matkę z dziećmi, to dochodziło do przepychanek.

Niedźwiedzie zaglądały do śmietników, kręciły się po Taborze. Nie raz było słychać chrzęszczący pod ich łapami żwir pokrywający ścieżki między namiotami. Żyły obok nas ludzi, a nawet między nami czasami.
Któregoś wieczoru, dochodziła dwudziesta druga, siedziałem z kumplem na werandzie Moka, schroniska nad Morskim Okiem, i piłem piwo. Odpoczywaliśmy po jakiejś wspinaczce. Nagle usłyszałem rumor za oknem. Odwróciłem się i ujrzałem taką oto scenkę: mały miś wszedł na kontener na śmieci i otworzył jeden z jego włazów. Nie od razu mu się to udało, więc hałasował chwilę blaszaną klapą, którą podważał pazurami. Kilka razy wyślizgnęła mu się i stąd pochodził ów rumor. W końcu, chyba za czwartym razem, klapa otworzyła się na dobre i miś mógł dobrać się do wnętrza kontenera. Dosłownie zanurkował w nim tak, że na zewnątrz wystawało jedynie jego dupsko. Cała reszta misia była w środku.
Nie tylko ja zwróciłem swą uwagę na to widowisko. Kilkanaście osób przebywających w jadalni schroniska również. Niestety osoby te poczuły nieodpartą konieczność wyjścia za zewnątrz i przyglądania się niedźwiadkowi z małej odległości oraz zrobienia mu kilku zdjęć. Ja z kolegą obserwowałem natomiast wszystko przez okno.

Miś na ich widok wychynął z kontenera i zaczął ich obserwować. Po chwili jednak wrócił do swych zajęć. Znów pokazał wszystkim jedynie tyłek. To jednak ośmieliło kilka osób do podejścia jeszcze bliżej. Początkowo nie działo się nic. Miś miał ich wszystkich gdzieś. Jednak kiedy jedna z dziewczyn znalazła się niemal dwa metry od śmietnika, to zwierz postanowił jej pokazać, że postępuje niewłaściwie. Wyskoczył błyskawicznie na górę kontenera, uniósł przednią część ciała i grzmotnął przednimi łapami w blachę. Dziewczyna tak gwałtownie rzuciła się do tyłu, że padła jak długa. Szybko wstała i już do końca przedstawienia trzymała odpowiedni dystans. Miś natomiast ponownie zajął się grzebaniem w śmieciach.

Po jakimś czasie pojawił się leśniczy z Wanty, czyli leśniczówki położonej kilka kilometrów od Moka. Nikt jak on nie znał tutejszych niedźwiedzi i wiedział jak je pogonić z okolic schroniska. Najpierw jednak opierdzielił ludzi, którzy wyleźli z bliska podziwiać zwierzę. Zrobili to wyjątkowo bezmyślnie. Zapominając całkowicie o niedźwiedzich zwyczajach. Albo w ogóle ich nie znając. Otóż misia mama zawsze ma swoje dziecko na oku. Jeśli jej młody był na kontenerze, to ona sama musiała być w pobliżu i na pewno obserwowała całą sytuację. Zwłaszcza od momentu kiedy na zewnątrz wyleźli ludzie. Gdyby w jej mniemaniu cokolwiek zagroziło jej dziecku, to z całą pewnością napędziłaby obserwatorom znacznie większego strachu niż jej mały waląc łapami w kontener.
Ludzie jednak mieli jak to zwykle bywa, więcej szczęścia niż rozumu i nic się nie stało.

Leśniczy próbował zgonić miśka z kontenera klaksonem samochodu. Kilka razy trąbił oraz zapalał i gasił światła. Bezskutecznie. Niedźwiadek niewiele sobie z tych zabiegów robił. Zrezygnowany leśniczy zgasił silnik i zaczął zastanawiać się jakie kroki podjąć dalej. W pewnym momencie postanowił ponownie odpalić silnik. Nie wiadomo co przyszło mu do głowy i po co uruchomił samochód. Okazało się jednak, że na zwierzaka działa dźwięk rozrusznika. Musiało być w nim coś przerażającego dla miśka. Po pierwszym razie wychynął ze śmietnika i zaczął się bacznie przyglądać samochodowi. Leśniczy zgasił silnik i zaraz odpalił go ponownie. Miś stał teraz na kontenerze wyraźnie już przestraszony, cała jego pewność siebie uleciała. Po trzecim gwiździe rozrusznika maluch zeskoczył na ziemię i pognał w gąszcz kosodrzewiny, pewnie do swojej mamy. I tyle go widzieli. Wszyscy, którzy stali przed schroniskiem, po raz drugi wysłuchali gorzkich słów od leśniczego i było po wszystkim. Ja z kumplem dopiliśmy piwo i ruszyliśmy przez las na Tabor. Szliśmy ze świadomością, że kroczymy tak naprawdę wśród niedźwiedzi kręcących się właśnie w tym lesie. Nie czuliśmy się jednak jakoś specjalnie zagrożeni. Na głowach mieliśmy włączone czołówki, całą drogę rozmawialiśmy normalnymi głosami. Wszytko po to, żeby nie wyjść gdzieś na zaskoczonego misia. Dzięki rozmowie i światłu czołówek niedźwiedzie wiedziały gdzie się znajdujemy i mogły nas omijać.
Wielokrotnie w tamtym okresie chodziliśmy nocą po lesie. Nieraz słyszeliśmy kroki niedźwiedzi, czasem spotykaliśmy je oko w oko, ale nigdy nie dochodziło do żadnych niebezpiecznych sytuacji.
Opowiadam tu o jednym wrześniowym pobycie w Tatrach, ale spędziłem tam osiem lat i spotykałem niedźwiedzie każdego roku, nawet zimą, bo one czasem przerywają zimowy sen i na chwilę wychodzą z gawry. 
 

wtorek, 24 maja 2016

Opowieść taternicka. Dzikie zwierzęta.

Dawno, dawno temu, w pięknej górskiej krainie.... Tak mógłby się zaczynać ten post, gdyby miał być bajką. Ale nie będzie. To historia jak najbardziej prawdziwa. Co prawda wydarzyła się dawno temu, ale jednak miała miejsce.

Około czwartej rano wyruszyłem z kolegą na wspinaczkę w Tatry. Siedzieliśmy tam już od niemal miesiąca, biwakując na Taborze pod Morskim Okiem. Pogoda była tamtego lata zwyczajnie paskudna. Ciągle przewalały się przez Tatry ciężkie chmury, co i rusz sprowadzając długie ulewy. Najdłuższa z nich trwała cztery doby. Mimo niemal trzydziestu dni spędzonych wtedy w górach, niewiele udało nam się powspinać. Za to kwitło życie towarzyskie. Wiadomo, kiedy alpinista nie może się wspinać, to.... wiadomo co.
Niemniej od czasu do czasu jednak udawało się wyjść w góry. Tak jak tamtego wrześniowego poranka.
Pogoda wyjątkowo była bardzo słoneczna, co zamierzaliśmy wykorzystać.
Wyszliśmy z chatki o świcie. To była pierwsza połowa września, więc poranek był bardzo rześki. Przekroczyliśmy ogrodzenie Taboru, zeszliśmy nieco niżej nad potok, przeskoczyliśmy go i poszliśmy wąską ścieżką wśród kosodrzewiny. W oddali widać było mur Mięguszowieckich Szczytów. Szliśmy wpatrzeni w nie, gdy nagle coś znacznie bliższego przykuło naszą uwagę. Coś mocno parowało, ba wręcz dymiło, na naszej ścieżce, kilkanaście metrów przed nami. Jakiś tajemniczy kopiec. Im jednak bardziej zbliżaliśmy się do niego, tym jego tajemnica stopniowo się rozwiewała. Po chwili mieliśmy już pewność. Na ścieżce, w formie nieregularnej piramidy wysokiej na około dwadzieścia centymetrów, parowała kupa niedźwiedzia. Musiał ją dopiero co zrobić, bo była jeszcze ciepła. Świadczyło o tym intensywne parowanie.
Niewiele się zastanawiając postanowiliśmy zbadać znalezisko. Złapałem jakiś patyk i rozpocząłem przegląd misiowej kupy. Była niemal całkowicie fioletowa od jeżyn, które wtedy potężnie obrodziły. Niestety było tam też sporo fragmentów foliowych worków. Niedźwiedź szperał w śmietnikach, albo co gorsza znajdował takie woreczki po żywności gdzieś w krzakach. Czując w nich zapach jedzenia zjadał je.

W pewnym momencie tej analizy, dotarło do nas, że skoro ta kupa tak intensywnie paruje, to miś pewnie jest jeszcze gdzieś w pobliżu. Być może siedzi w kosówce i nas obserwuje. Wyprostowaliśmy się i zaczęliśmy obserwować okolicę. Oczywiście niczego nie dojrzeliśmy. Na tym historia się skończyła. Poszliśmy dalej. Trzy godziny później stanęliśmy pod Żabim Mnichem i rozpoczęliśmy wspinaczkę.

Wracaliśmy wieczorem, tak około dwudziestej. Na asfaltówce wiodącej do Morskiego Oka jeszcze stały śmietniki. Normalnie około siódmej wieczorem jechał samochód i zbierał worki ze śmieciami z całego dnia. Park Narodowy musiał te śmietniki wystawiać na drodze do Moka, bo inaczej "turyści" walili śmieci do lasu.
Jednak trzeba było te śmietniki opróżniać przed zmrokiem, aby nie grzebały w nich niedźwiedzie. Tamtego wieczora jednak samochód się spóźniał.
Schodziliśmy więc asfaltem w stronę Taboru, gdy na jednym z zakrętów zauważyliśmy niedźwiadka dłubiącego w śmietniku. Musieliśmy przejść obok niego. Spotykając niedźwiedzie dziecko możemy mieć pewność, że jego mama jest w pobliżu. Misiowe mamy zawsze mają swoje dzieci na oku. Dlatego w trakcie takiego spotkania trzeba zachowywać się tak, aby nie stworzyć pozoru zagrożenia dla młodego misia. Trzeba po prostu spokojnie przejść obok zachowując jak największy odstęp od zwierzaka. Wtedy byliśmy ograniczeni szerokością asfaltówki, więc trzymaliśmy się jej lewego skraju. Miś natomiast znajdował się po jej prawej stronie. Pamiętam, że kiedy zrównaliśmy się z niedźwiadkiem, ten na chwile zaprzestał przeglądania śmietnika, wyjął z niego łeb i przednie łapy i spojrzał na nas. Widząc jednak, że nie mamy żadnych złych zamiarów wrócił zaraz do swojego zajęcia.

Tak to wygląda z dzikimi, groźnymi zwierzętami. Nawet z wielkimi drapieżnikami jakimi są niedźwiedzie. Tak jest też z wilkami, czy rysiami. Chociaż tylko niedźwiedź jest na tyle pewny siebie, że wychodzi człowiekowi na widok.
Kika lat temu myśliwi "musieli" zamordować stado dzików (5 czy 6 osobników), które kręciły się przy domach w naszej wsi, bo ludzie się ich bali. Najpierw ci sami myśliwi rozbili to stado polując na przewodzące w nich zwierzaki, a potem kiedy młodzież z tego stada kręciła się, bo nie miały przewodnika, zabili je również.
Ludzki strach zabija zwierzęta. Ludzka niewiedza i brak doświadczenia. Miałem wiele spotkań z niedźwiedziami, latami włóczyliśmy się i pieszo i zaprzęgiem bo wilczych rewirach i nigdy nawet nie poczuliśmy się zagrożeni. Dlatego uważam za idiotyczne pytania, czy nie boimy się w lesie, czy jest tam bezpiecznie. Czego mielibyśmy się niby bać? To głupie pytania! 

poniedziałek, 23 maja 2016

"Wilki" Adama Wajraka


Kilka dni temu poszliśmy na spotkanie autorskie z Adamem Wajrakiem, które odbyło się w bydgoskiej Bibliotece Miejskiej. Wajrak promuje w trakcie spotkań swą najnowszą książkę pt. "Wilki".
Pełna sala słuchaczy, możliwość zakupu książki, a po odstaniu swego w długaśnej kolejce, otrzymanie dedykacji wraz z rysunkiem wilka. My staliśmy w ogonku ponad 90 minut, ale było warto, zwłaszcza, że czas oczekiwania umilaliśmy sobie rozmową z panią dyrektor jednej z filii miejskiej biblioteki w Bydgoszczy, w której to dopiero co sami mieliśmy spotkanie.

Adam Wajrak okazał się na żywo tak samo sympatycznym człowiekiem jakim postrzegaliśmy go dotąd za pośrednictwem rozmaitych mediów. Duża wiedza o przyrodzie, łatwość w jej przekazywaniu i ogromna pasja, którą czuje się doskonale. Jakże brakuje nam na co dzień kontaktu z kimś tak pozytywnie zakręconym.

"Wilki" - to powinna być lektura obowiązkowa dla dorosłych i młodzieży. Ta książka pokazuje nam wszystkim w oparach jakich absurdów żyliśmy i żyjemy, jak niewielką wiedzę ma przeciętny Polak o otaczającej go naturze. Tak naprawdę jest to przerażające. Wszelkie strachy i lęki przed lasem i dzikimi zwierzętami to czysta paranoja wywołana niewiedzą, a nawet niechęcią do posiadania tej wiedzy. Dla wielu las jest przerażający, zwierzęta i owady są przerażające, wszystko.
Starsza pani zapytała Wajraka w trakcie spotkania, czy chodzi po lesie z jakąś bronią? Czy nie boi się dzikich zwierząt? Rozumiecie? Czy nie boi się dzikich zwierząt?! Ciekawe jakich miałby się bać? Saren, jeleni, a może wiewiórek? A może wilków, które robią wszystko, aby uniknąć kontaktu z człowiekiem?

Żadne lekcje w szkole, żadne zielone szkoły i to wszystko razem do kupy wzięte, nie da ludziom tyle, ile dowiedzą się z tej książki. Ona powinna zostać przetłumaczona na jak najwięcej języków, aby i za granicą mogli ją przeczytać, bo w wielu krajach jest z wiedzą znacznie gorzej niż w Polsce. Tak naprawdę, to Polska i tak jest w absolutnej czołówce. W takiej np. Skandynawii, wbrew wszelkim pozorom, jest znacznie gorzej.

"Wilki" to najlepsza i najwartościowsza książka jaką przeczytaliśmy w ostatnich czasach. To kompletne odrzucenie mitów i szkodliwego postrzegania natury. To wstyd, że tak wiele osób trwa w umysłowym ciemnogrodzie. Co prawda nikt oprócz kilku organizacji pozarządowych i kilku pasjonatów nie mówi jak jest naprawdę. Programy szkolne nie zajmują się w ogóle tą sprawą, a jeśli nawet to niewłaściwie, myśliwi piorą ludziom mózgi od najmłodszych lat opowiadając nieprawdopodobne banialuki, minister środowiska nazywa zwierzęta leśne "surowcem do pozyskania", itd. Strach od zawsze był najlepszym narzędziem hamującym ludzi przed wchodzeniem do lasu. A kiedy ludzi tam nie ma, to też nie widzą co się tam dzieje. Myśliwi mogą spokojnie mordować zwierzęta, można łamać prawo i uprawiać prywatę.

Dlatego przeczytajcie te książkę! Przejrzyjcie na oczy. Najwyższy czas. W dwudziestym pierwszym wieku nie wypada być ciemnogrodem. Wiedza dostępna jest na wyciągnięcie ręki. Książka Adama Wajraka może być najlepszym sposobem, by zacząć tę wiedzę zdobywać.
Zerwijmy wreszcie z głupimi mitami, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Przestańmy demonizować przyrodę. Żadne ze zwierząt nie dybie na życie człowieka, ani wilk, ani niedźwiedź, ryś, czy wiewiórka. One wszystkie będą nas unikać za wszelką cenę w swym naturalnym środowisku. To człowiek jest zagrożeniem dla zwierząt. Śmiertelnym zagrożeniem, którego one panicznie się boją. I przestańmy wreszcie dzieciom wbijać do głów te beznadziejne wierszyki typu "dzik jest dziki, dziki jest zły....". W przyrodzie nic nie jest złe, ani dobre. Po prostu jest i ma do tego prawo. Natomiast my ludzie nie mamy prawa niszczyć ekosystemów dla naszej chorej ambicji, czy z durnego strachu wynikającego z głupoty i totalnej niewiedzy.
Zatrzymajmy wreszcie głupotę i niewiedzę! Pokażmy jaki to obciach - nie wiedzieć!

czwartek, 19 maja 2016

Daleka Północ na wyciągnięcie ręki

Serdecznie zapraszamy na dzisiejsze spotkanie z psimi zaprzęgami i Daleką Północą - Warszawa, Południk Zero, godz. 19.00, tutaj jest wydarzenie na facebooku.

Będzie możliwość zakupu naszej książki "23 kilometr" opowiadającej o podróży przez życie psim zaprzęgiem. Prowadzimy też sprzedaż wysyłkową. Każda sprzedana książka wspiera podopiecznych naszego Domu Psiego Seniora.

A jutro 20 maja o godz. 19.00 będzie można posłuchać maszerskich opowieści i zobaczyć zdjęcia z naszych wypraw w Bochni, na spotkaniu z serii "Na Świat - podróże z pasją".

Inarijarvi Expedition 2010

Fragment książki.

"Jazda psim zaprzęgiem to jeden z najlepszych sposobów obcowania z dziką przyrodą. Konkurować z nią może jedynie człowiek poruszający się pieszo, czy na nartach. Czuje on śnieg, lód, skałę, swoimi stopami. Jednak mamy nad nim przewagę, my mamy swoje stopy i cztery łapy każdego z psów, mamy swoją parę oczu i tyle par oczu jeszcze, ile w naszym zaprzęgu biegnie psów, tak samo mamy swój nos i wiele nosów psich. Jesteśmy człowiekiem i psami zarazem. Jednością, stadem, w którym każdy jest niezbędny. To bardzo pierwotne uczucie. Kiedy jeden z psów zobaczy renifera, czy ptaka, zobaczy go całe stado, także my. To właśnie stanowi magię psiego zaprzęgu."

Arina :)


Kilka recenzji Czytelników:

"Jedna z bardziej interesujących książek jakie ostatnio przeczytałam. Mnóstwo ciekawych informacji szczególnie dla kogoś , kto tak jak ja o sportach zaprzęgowych ma zerowe raczej pojęcie. Czytając czuje się tą wielką pasję i miłość do zwierzaków. Panie Krzysztofie dziękuję za książkę i dedykację. Liczę, że dopniecie Państwo swego i dopiszecie ciąg dalszy to znaczy opowieść o wyścigu od początku do końca . Czekam na "500 kilometrów bezdrożami Laponii "

"Piękna, wzruszająca, dosadna. O oddaniu, miłości i poświęceniu. Wyciska łzy i rwie dusze w cichej bezsilności. Historia zmagania się z wszelkimi przeciwnościami losu, by ostatecznie dać nadzieję na lepsze jutro..."

"Pasjonująca lektura o życiu, celach, pokonywaniu własnych słabości i trudności rzucanych przez los. O emocjach, życiu ze zwierzakami, oddaniu. O wzlotach, upadkach, traceniu i odzyskiwaniu wiary w siebie, w ludzi, w to co się robi .... O wyprawie, zaprzęgach..."

"Historia prawdziwa, szczera, wzruszająca. Pełna energii, pozytywna, motywująca ale także i smutna. Czyli taka jak życie. Wciągająca od początku do ostatniej kartki.(...) pasjonująca historia niezwykłej rodziny. Tak, na pewno motywuje do działania. A autorowi można pozazdrościć uporu i wiary w to co robi. Świetna robota, polecam każdemu do przeczytania!"

"Książka jest GENIALNIE napisana - tak jak powinna być pisana książka o podróży i życiu. Zachęcam każdego do przeczytania książki "23 kilometr" - bo naprawdę warto !"

środa, 18 maja 2016

Promocja książki


Za nami 23 spotkania autorskie w całej Polsce. Bydgoszcz, Wrocław, Katowice, Rybnik, Kraków, Toruń. To tylko kilka dużych miast, do których dotarliśmy. Było też sporo mniejszych jak Mława, Mogilno, Sępólno Krajeńskie itd.

Jutro Warszawa, a pojutrze Bochnia.
Wszędzie spotykamy się z zainteresowaniem i miłym przyjęciem. Pada wiele pytań, nierzadko trudnych. Są takie pytania, na które nie ma prostej odpowiedzi. Jak choćby pytanie "po co?". Po co to robimy?
Tłumaczymy za każdym razem jakie są powody tego, że tkwimy w mushingu tyle lat i wciąż daje nam to przyjemność. To jednak najtrudniejsze z pytań. Jak odpowiedzieć na nie w zrozumiały dla wszystkich sposób? Jak w takiej odpowiedzi zawrzeć wszystkie emocje, dla których go uprawiamy? Te emocje są i będą i to, jak już wiecie z rozmaitych naszych tekstów, nie zawsze są emocjami pozytywnymi. Jednak ważniejsze powinny być te dobre. No i satysfakcja. Można ją znaleźć po setkach przebytych kilometrów w śnieżycach, wichurach i wielkim mrozie. Wierzcie nam, można mieć satysfakcję, że dało się radę w takich warunkach.
W książce znajdziecie więcej na ten temat. Także o roli psów w naszym życiu. O tym jak są dla nas ważne. Nie ma spotkania, w trakcie którego byśmy o tym nie mówili. Każdy kto miał okazję nas posłuchać musiał zwrócić uwagę na to ile czasu w tych opowieściach poświęcamy psom. Nie może być inaczej, bo to one są głównymi bohaterami tej historii. Wiemy o tym doskonale i tę wiedzę staramy się przekazać innym. Mamy nadzieję, że z dobrym skutkiem.

Tutaj najświeższa recenzja, z wczoraj:

" Jedna z bardziej interesujących książek jakie ostatnio przeczytałam. Mnóstwo ciekawych informacji szczególnie dla kogoś , kto tak jak ja o sportach zaprzęgowych ma zerowe raczej pojęcie. Czytając czuje się tą wielką pasję i miłość do zwierzaków. Panie Krzysztofie dziękuję za książkę i dedykację. Liczę, że dopniecie Państwo swego i dopiszecie ciąg dalszy to znaczy opowieść o wyścigu od początku do końca . Czekam na "500 kilometrów bezdrożami Laponii " 

Książkę możecie zamawiać pisząc maila na info@syberiada-adventure.com.

niedziela, 15 maja 2016

Układanka

Światopogląd, własne zdanie na różne tematy, to wszystko jest niczym puzzle. Składamy je w całość z rozproszonych fragmentów zbieranych przez całe życie. Niektórych z nich długo nie możemy znaleźć. Niby układanka jest niemal kompletna, wszystko nam już pasuje, ale brak jednego drobnego kawałka psuje końcowy efekt. Brak tej przysłowiowej kropki nad i jest brakiem, który nie pozwala doprowadzić własnego osadu sprawy do końca.

W naszym postrzeganiu świata taki problem mamy ze Skandynawią. Powszechna opinia o tej części świata jest taka, że to kraje bardzo dbające o środowisko, wzory ekologicznego podejścia do życia. Sortownie śmieci, pozyskiwanie większości energii elektrycznej (zwłaszcza Norwegia) z odnawialnych źródeł. Cud miód, żyć nie umierać. Skandynawia wydaje się wielu osobom ideałem pod tym względem. Nam również, choć dostrzegaliśmy zawsze pewne rysy na tym wizerunku. Długo nie mogliśmy ich zdefiniować. Co właściwie jest nie tak?

Wczoraj mieliśmy przyjemność znaleźć się na spotkaniu autorskim z Adamem Wajrakiem. Człowiekiem, którego wyjątkowo cenimy za wkład w ochronę przyrody w naszym kraju oraz całościową jego pracę nad pokazywaniem piękna natury i omawianiem go w sposób, w jaki nie robi tego nikt inny. To chyba jedyny dziennikarz dużych mediów, który zajmuje się przyrodą. Nazywany przez przeciwników ekoterrorystą i lewakiem. Przez to też jest nam bliski.
W trakcie spotkania, odpowiadając na czyjeś pytanie, zahaczył o Skandynawię. Powiedział, że tam natura jest piękna, bo Skandynawów jest zbyt mało, aby zdołali ją zniszczyć. Gdyby zaludnienie Szwecji, czy Norwegii byłoby tak duże jak Polski, to nie zostałby tam kamień na kamieniu. Skandynawowie bowiem, mają niezwykle interesowne podejście do natury. Wg nich ona jest po to, by człowiek z niej korzystał. W efekcie szwedzcy, czy norwescy myśliwi uwielbiają przyjeżdżać na polowania do nas, bo u siebie nie mają już na co. Także ich lasy cięte są na potęgę.
Przyrodę szwedzką, norweską i fińską ratuje to, że na terenach mniej więcej wielkości Polski mieszka cztery a nawet niemal 10 razy mniej ludzi.

Zawsze wiedzieliśmy o tym jak traktuje się tam psy zaprzęgowe. Te stare, czy chore są zabijane. Czasem za pośrednictwem weterynarza, ale częściej za pomocą broni palnej. W końcu prawie każdy tamtejszy maszer to myśliwy i broń posiada. Jest też na to przyzwolenie społeczne.
Tam istnieją kennele, w których trzyma się 300, czy 400 psów. W takiej masie nie ma możliwości etycznego traktowania zwierząt. To są firmy, które mają przynosić zysk. Chorujące psy, czy konieczność utrzymywania psich emerytów zrujnowałaby każdą taką firmę. Więc koszty się eliminuje. Dosłownie.

Tworząc naszą własną układankę wiedzieliśmy o różnych historiach. Łudziliśmy się jednak, że to może nieliczne przypadki, a nie coś co występuje powszechnie. Jednak nadal nam to nie pasowało. Jeździmy tam przecież od kilku lat, a nigdy nie widzieliśmy w terenie innego zwierzaka niż renifera. Teraz już wiemy dlaczego. Tam nie ma innych zwierząt. Zostały upolowane. Zabite i zjedzone. W Norwegii, w 4 milionowym kraju, jest 400 tysięcy myśliwych! 10 procent społeczeństwa poluje! W Polsce myśliwych mamy około 100 tysięcy. Żeby dorównać w tym Norwegom, musiałoby u nas włóczyć się po lasach prawie 4 miliony osób z giwerami. Wtedy też nie byłoby już u nas jeleni, saren, dzików, czy zajęcy. Wszystko zostałoby wymordowane i zeżarte, a lasy rozjeżdżone samochodami i zadeptane w diabły.

Czasem trzeba usłyszeć czyjeś słowa, aby własną układankę ułożyć do końca. Dla nas jej końcowy efekt nie jest optymistyczny. Człowiek chciałby żyć w świecie idealnym. Marzy o swoistej ziemi obiecanej, o miejscu w którym będzie mógł żyć w pełnej zgodzie ze swoimi poglądami i na swój sposób, a na dodatek będzie to tam kompletnie akceptowane. W rzeczywistości okazuje się jednak to całkowitą utopią. Nie ma takich miejsc. Zawsze i wszędzie jest coś nie tak. To zmusza do wyboru jedynie mniejszego zła. Nie ma jednak na to sposobu. Wszędzie trzeba walczyć z ludźmi, którzy nie rozumieją podstawowych prawideł świata natury. Tego przede wszystkim, że my ludzie jesteśmy na planecie Ziemia tylko i wyłącznie gośćmi i to na chwilę.

piątek, 6 maja 2016

Saga o ludziach pasji



Saga to, jak podają źródła, staroskandynawskie dzieło epickie o legendarnych lub historycznych bohaterach i wybitnych rodach - wyprawach Wikingów, migracji na Islandię. To opowieści o legendarnych władcach norweskich i duńskich, o wielkich wojownikach. Wspaniałe historie opowiadające o bohaterskich czynach, o poświęceniu i dążeniu do celu, choćby był on niemal nieosiągalny.
Coś jak nasza historia. To co robimy, to w naszych realiach też niemal poruszanie się w krainie o  nazwie "Niemożliwe". Jednak próbujemy, przegrywamy i podnosimy się by walczyć dalej. Czasem cel jest blisko, ale zaraz potem oddala się bardzo. Takie życie.

Wielkie cele, co oczywiste, nie mogą być łatwe. Aby je osiągnąć trzeba przejść trudną drogę. Pełną poświęcenia, wyrzeczeń i nauki. My naszą przechodzimy metr po metrze, bez taryfy ulgowej, na własnych nogach, na kolanach, a czasem się czołgając. I wierząc, że gdzieś tam na jej końcu czeka nas szczęście i spełnienie. Pewność, że to wszystko było po coś. Jak w skandynawskich sagach. Ich bohaterowie także rzucali na szalę wszystko co posiadali, włącznie z własnym życiem.

"23 kilometr" to też w pewnym sensie saga. "Saga o ludziach pasji". Tą pierwszą mamy napisaną i wydaną. Następne się piszą w naszych duszach i myślach. Dziś jeszcze puste karty papieru zapełnią się pewnego dnia kolejną opowieścią,którą życie układa już teraz.

czwartek, 5 maja 2016

Chyba się udało?



Długi, majowy weekend spędziliśmy w podróżach. Codziennych, do lecznicy. Ixi ma spory problem ze zdrowiem. Pęknięta kość gnykowa napędziła nam sporo strachu.
Każdego dnia woziliśmy go na za zastrzyki i kroplówki do Bydgoszczy. W sobotę wyglądało to tragicznie. Diagnoza była porażająca. Dawała Młodemu duże prawdopodobieństwo opuszczenia tego świata. Wszystko miało się okazać w ciągu dwóch, trzech pierwszych dni leczenia.

W niedzielę zaświeciło światełko w tunelu. W poniedziałek wróciła nadzieja, że będzie dobrze - dostaliśmy już zastrzyki do domu. Kroplówki też można było odstawić, bo Ixi zaczął pić ostrożnie wodę w małych ilościach. Wieczorem zjadł nawet trochę wodnistej papki.
Dzisiaj wszystko wygląda optymistycznie. Jest apetyt, temperatura od dwóch dni w normie, Młody jest aktywny i wesoły.
Jeszcze boimy się kilku następnych dni, bo w jego gardle zachodzą procesy naprawcze. Tworzą się martwicze tkanki, których organizm będzie musiał się z czasem pozbyć. Mamy nadzieję, że poradzi sobie z tym. Inaczej może dojść do zakażenia organizmu i ... wiadomo czego.
Dlatego musimy być czujni. Obserwujemy dzieciaka, mieszka teraz z nami. Przy tej okazji zadziwia nas swoim spokojem. W zaprzęgu wariat, na wybiegu wśród innych psów wulkan energii. A w domu grzeczny, stateczny misio. Tak samo na smyczy w mieście, w lecznicy. Genialnie ułożony chłopak.
Zaskoczył nas tym. Choć z drugiej strony wszystkie nasze alaskany są właśnie takie.

Przy okazji jego choroby znowu dopadł nas lęk o życie psiaka. Tym razem najmłodszego w stadzie. To okropne uczucie, które powoduje zawieszenie wszystkich innych spraw. Nienawidzimy tego uczucia, ale ono jest wpisane w nasze życie. Śmierć wciąż kręci się gdzieś w pobliżu i nie daje wytchnienia. Czasem udaje się ją przechytrzyć i odpędzić na jakiś czas. Ona jednak wraca i ładuje lęk w nasze dusze.

Tym razem jednak coś dzieje się trochę inaczej. Budzi się sprzeciw i kontra dla takiego życia. Zaczynają w głowach kiełkować nam pewne pomysły. Powoli zaczynają przybierać kształt gotowego projektu. Złych myśli nic tak nie odpędza jak poświęcenie się idei. Nie napiszemy nowej, bo to nie byłaby prawda. Rozwijamy w tej chwili starą myśl, ale w nowej formie. Jak ją rozwiniemy to pierwsi się o tym dowiecie.
Coś za coś! Skoro jest lęk, skoro psia śmierć próbuje nas ograbić z marzeń o pięknym życiu, to musimy rzucić jej wyzwanie. Nie tylko jej. Czas na wielkie cele i wielką pracę wiodącą do ich realizacji. Albo wszystko albo nic.

poniedziałek, 2 maja 2016

Majówka, czas na aktywność

Można umrzeć ze śmiechu czytając tytuły rozmaitych tekstów w internecie i gazetach. Podobno wraz z miesiącem majem rozpoczynamy my ludzie aktywność. Jest ciepło, czasem świeci słońce, możemy wreszcie być aktywni. Nie tylko zresztą my, nasze zwierzęta też. Czytamy, artykuł napisany przez panią weterynarz, że psy mają po zimie nadwagę, brudną sierść i kołtuny, zwłaszcza między opuszkami łap, bo mniej chodziły!?
Ludzie też są zapuszczeni po zimie, jak nie przymierzając niedźwiedź po wyjściu z gawry. Jesteśmy tłuści, niedomyci i ogólnie rzecz biorąc dość śmierdzący. Jak to zwykle bywa po zimowym śnie.

Nie wiemy kto pisze te bzdury, kto głosi w rozmaitych regionach rozpoczęcie jakiegoś tam sezonu turystycznego. Ostatnio na przykład taki własnie się rozpoczął w Borach Tucholskich, co ogłosił jeden z parków krajobrazowych. A wcześniej, jesienią i zimą, to co? Bory na kłódkę były zamknięte? Jakiś zakaz wstępu obowiązywał?

Komu do głowy przychodzi, że mamy w turystyce w Polsce jeden sezon? Bzdura piramidalna. Może być sezon letni, może być zimowy, wiosenny, czy jesienny. Nie jeden trwający od maja do końca sierpnia. Jakieś tępaki to piszą, czy co?
Od groma ludzi biega, uprawia nordic walking, jeździ na rowerach i czyni to z lubością przez cały rok. Nie tylko wtedy kiedy jest ciepło i świeci słońce.
Nas do szału doprowadzają te otwarcia sezonu.
A tym bardziej rozpoczęcie aktywności. Polacy mieszkają w raczej chłodnym kraju i gdyby mieli być aktywni tylko latem, to daleko by nie zaszli. Tego lata to jest zresztą tyle co kot napłakał i do tego takie sobie. Nie przeszkadza to jednak różnym portalom wypisywać głupot.

Polska Polską, ale przy dzisiejszych możliwościach przemieszczania się, mamy dostęp do milionów form aktywności na całym świecie. Problemem może być jedynie kasa, a nie wymyślony przez kogoś martwy okres zimowy.
Dla nas zawsze zima była i będzie czasem największej aktywności. Odwrotnie lato, które jest dla zawodowych maszerów czasem odpoczynku po ciężkim sezonie i przygotowań do następnego.

Najgorsze jest to, że turystyczny rasizm sezonowy głoszą ludzie i organizacje z turystyki żyjące. Jeszcze raz wrócimy do Borów Tucholskich. Trzymanie się tam tylko i wyłącznie sezonu letniego to zbrodnia. W Borach najpiękniejsza zawsze jest jesień i to często ta w październiku. A wtedy nie ma tam w ogóle turystów. I to jest absurdalne, że nikt nie promuje tam jesieni. Zimą to faktycznie nie mają niczego do zaproponowania poza spacerami po lesie, czy sporadycznymi spływami kajakowymi dla prawdziwych miłośników tej odmiany kajakarstwa.. Nikt tam jeszcze nie wpadł na pomysł organizacji czegoś więcej. Nawet kiedy tam działaliśmy to też nikt nie widział w mushingu atrakcji wartej uwagi. Zimą w Bory jedzie się alkoholizować w pensjonatach z ofertą grupowej sprzedaży za grosze. Stąd też bierze się to otwieranie sezonu w maju. Wreszcie zacznie napływać klient na kiełbasę z grilla i piwo. Ot taka turystyka.
Szkoda gadać!


niedziela, 1 maja 2016

Mushing jest do ... bani




Obcowanie z najpiękniejszymi miejscami polarnego świata, wspaniałe emocje, uniesienia podczas współpracy z najcudowniejszymi psami świata, nie są w stanie zrównoważyć codziennego strachu jaki odczuwa maszer. Strachu o własne psy, lęku że coś zrobi się nie tak jak powinno i ucierpią na tym zwierzaki.
Ten strach jest wszechobecny. Nie można go wyrzucić z głowy i zapomnieć o nim. Nie ma od niego chwili wytchnienia.
Kiedy już zdaje się, że jest spokojnie, to zawsze wtedy zdarza się coś, co burzy ten pozorny, jak się okazuje spokój. Przychodzi choroba, a po niej często śmierć, ból po której przekreśla wszelki sens mushingu.

My się do niego nie nadajemy! Zbyt mocno nas uwiera to na co często nie mamy żadnego wpływu. Ze śmiercią nie potrafimy się ogarnąć w ogóle. W tym roku,w ciągu zaledwie jednego miesiąca odwiedziła nas ona dwa razy. Juma i Moli to były psy w solidnym wieku, zwłaszcza 15 letni Moli, ale od wczoraj walczymy o życie dwuletniego Ixiego. I to już jest przegięcie. Wesoły, ciągle skory do zabawy psiur nagle leży jak szmatka i jest na najlepszej drodze na tamten świat. Tylko dlatego, że miał pecha w zabawie ze swoimi kumplami!
Nie zgadzamy się na to! To już grubo za dużo! Los się z nami nie pierdzieli, przyzwyczailiśmy się już do tego. Można nauczyć się z tym żyć. Ale do cholery, niech on da nam czasem trochę oddechu, bo inaczej rozpadniemy się w cholerę jasną.

Są takie momenty, że naprawdę mamy wszystkiego dość. Wrzeszczymy wtedy na siebie, wywalamy całą frustrację w kłótni, całą nienawiść do tego pierdzielonego życia, a potem dalej robimy swoje. Robimy, bo odpowiadamy za nasze psy, bo musimy im zapewnić dach nad głową i pełną miskę.
W mushingu nie ma miejsca dla takich ludzi jak my! Tu potrzeba pancernej skóry i odporności na cierpienie zwierząt i ich umieranie. W ciągu ostatnich siedemnastu lat nie nauczyliśmy się tego. I nie nauczymy się już nigdy. Zwłaszcza, że oznaczałoby to naszą moralną klęskę.
Nienawidzimy czasem mushingu, a z drugiej strony nie możemy uwolnić się od niego, bo robienie tego wszystkiego zapewnia naszym zwierzakom byt. Kochamy mushing, bo od czasu do czasu daje nam całą swoją wspaniałość. Potem jednak zabiera to wszystko. I tak w kółko. Po tylu latach takich doznań i emocji nie mamy już szans na "normalne" życie. Już zawsze  będziemy tym wszystkim naznaczeni.

Dzisiaj z całą odpowiedzialnością możemy powiedzieć, przecież mamy wiele doświadczeń z różnymi aktywnościami, że mushing jest najtrudniejszym ze wszystkich sportów ekstremalnych jakie wykombinował człowiek. Byłem alpinistą i nie raz i nie dwa, stawałem ze śmiercią twarzą w twarz, ale to była moja śmierć, którą sam na siebie mogłem sprowadzić. W mushingu przeżywamy ją tyle razy ile mamy psów. I często nie mamy na to żadnego wpływu. A jeśli mamy, a ona i tak zrobi swoje, to już jest dramat na całego.
To stawia poprzeczkę w mushingu na niedostępnym dla innych sportów poziomie. To  jest przyczyną zmartwień i odbiera motywację do działania.

Mamy długi weekend. Dla nas to będzie najdłuższy długi weekend w życiu. Za chwilę znowu jedziemy do lecznicy. Ixi musi dostać swoją porcję leków i płynów. Dzisiejszy i jutrzejszy dzień ma zadecydować czy chłopak ma szansę.
Całą noc nasłuchiwaliśmy jego oddechu, na szczęście on w miarę ją przespał. To ważne, bo jest strasznie zmęczony.
Trzymajcie kciuki za tego dzieciaka! My idziemy walczyć.















Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...