niedziela, 29 października 2017

Iditarod

Najsłynniejszy na świecie wyścig psich zaprzęgów, tysiąc milowy Iditarod ma ostatnio wyjątkowo złą prasę. W zeszłym roku otrzymał poważny cios zadany przez wycofujących się sponsorów, a w tym roku wyszła na jaw afera dopingowa.
Zacznijmy od początku. Od wielu lat Iditarod jest zwalczany przez amerykańską organizację zajmującą się prawami zwierząt PETA. Stara się ona udowadniać, że psom Iditarod dzieje się krzywda. PETA apeluje do sponsorów o wycofanie wsparcia, do mediów o zaprzestanie transmitowania wyścigu, a do kibiców, aby odwrócili się od tej imprezy.

Z całą pewnością taki wyścig jak Iditarod, na tak ogromnym dystansie, nie jest wolny od okrutnych zachowań wobec zwierząt. Jednak trzeba przyznać, że organizatorzy starają się temu przeciwdziałać. Wolontariusze na trasie, weterynarze na punktach kontrolnych, kamery telewizyjne. To wszystko sprawia, ze jest trudno cokolwiek negatywnego ukryć.

PETA jednak poszła dalej. W zeszłym roku wyprodukowała film pod tytułem "Sled dogs". Dosłownie wstrząsający dokument, pokazujący co dzieje się w wyścigowych i komercyjnych kennelach. Autentyczny horror. Psy bite i zmuszane do pracy. Mieszkające w tragicznych warunkach. Nie leczone i źle żywione. Byle tylko mogły pobiec z klientem. Do tego fabryki szczeniąt. Przecież przy dużej umieralności kimś trzeba zastępować zmarłe psy.
Wiemy dobrze do czego dochodzi w takich kennelach. Sami o tym pisaliśmy i mówiliśmy nie raz. Dotyczy to wszystkich miejsc na ziemi, gdzie pracuje się z psami. Znamy podobne przypadki z Francji, Szwecji, Norwegii, Kanady oraz Alaski. Wszędzie, gdzie człowiek zarabia pieniądze na pracy psów, dochodzi do patologii. Jednak nie jest to przecież regułą. Film PETY starał się udowodnić, że wszyscy maszerzy na Alasce to bestie, maltretujące swoje psy. To bzdura. Nigdy tak się nie zdarza i wszyscy dobrze wiemy, że takie sytuacje to margines, a nie powszechna norma.
To tak, jakby po nagłośnieniu makabrycznej sytuacji w Dobrczu koło Bydgoszczy, gdzie ujawniono fabrykę szczeniąt funkcjonującą w warunkach, które trudno opisać, gdzie psy masowo umierały i traktowane były jak śmieć, uznać że tak dzieje się we wszystkich hodowlach psów w Polsce. Albo, że wszyscy Polacy przywiązują swoje psy do drzew w lesie, kiedy im się znudzą, bo takich przypadków ostatnio też jest sporo.
Tak własnie zrobiła PETA. Uogólniła totalnie. Wszystko po to, aby zdyskredytować Iditarod. I dopięła swego. Kilku dużych sponsorów wycofało swoje wsparcie.

Tymczasem rzecz wygląda nieco inaczej. Wśród zawodników Iditarod nie brakuje porządnych ludzi, dbających o swoje psy. Oni nie kryli oburzenia wobec filmu. Ponadto PETA sama nie jest dobrym sędzią w tych sprawach. Ta organizacja ma na sumieniu tysiące choćby psów, gdyż uważa, że lepszy martwy pies, niż bezdomny. po co szukać mu domu. Zbyt dużo ich jest, więc i tak nie wszystkie znajdą swoje miejsce. Lepiej je uśpić. To również jest raczej mało etyczne postępowanie. Przyganiał kocioł garnkowi.

W efekcie film nie narobił Iditarod tak wielkich problemów jak PETA by sobie życzyła. Mało tego, po raz kolejny rozgorzała dyskusja na temat jej samej i jej metod działania. Kij ma dwa końce, jak zawsze.
W tym roku jednak pojawił się kolejny problem wyścigu. Otóż u czterech psów Dallasa Seavey, który zajął drugie miejsce, wykryto zabroniony środek przeciwbólowy o nazwie tramadol. Użycie tego specyfiku to niedozwolony doping. Wykryto go u czterech psów, wszystkich od których pobrano próbki. Można więc domniemywać, że znajdował się on w organizmach wszystkich psów w zaprzęgu Seavey.
Co zrobił z ta sprawą Iditarod? Próbował zamieść pod dywan. Przez siedem miesięcy od momentu zakończenia zawodów organizatorzy milczeli jak grób. Kiedy sprawa wyszła na światło dzienne zaczęli się tłumaczyć. Mówili, że nie ujawnili sprawy, bo nie byli zdolni udowodnić winy zawodnikowi. Dodatkowo nie podawali przez długi czas jego nazwiska. Ograniczyli się jedynie do informacji, że jest to ktoś z pierwszej dwudziestki wyścigu. Jaką to sprowokowało sytuację? Ano wszyscy z owej dwudziestki zaczęli się tłumaczyć, wydawać oficjalne oświadczenia, że to nie oni. Dość komiczna sytuacja.
W końcu grupa około stu weteranów wyścigu zażądała ujawnienia nazwiska winnego, grożąc wycofaniem się z wyścigu w 2018 roku. To dopiero spowodowało ugięcie się organizatorów. Padło nazwisko Dallasa Seavey.
On poszedł oczywiście w klasyczne tłumaczenia przyłapanego na dopingu. To nie jak, nic nie wiedziałem, ktoś musiał podać to moim psom. Zawrotna karierę rozpoczęło słowo sabotaż.

Jak to się skończy? Pożyjemy zobaczymy. Jedno tylko jest oczywiste. Wyścig strzelił sobie w kolano, jak nigdy dotąd. Z filmem "Sled dogs" można walczyć. Można udowodnić, że jest totalnym uogólnieniem i tak nie dzieje się we wszystkich kennelach. Co jednak zrobić z faktem tuszowania dopingu? Wszystko wskazuje tym bardziej na to, że gdyby ktoś tego nie ujawnił, to w ogóle nie byłoby tematu. To natychmiast musi rodzić pytanie, czy takich przypadków nie ma więcej, i czy Seavey nie miał po prostu pecha? Może bowiem większość przypadków dopingu, jeśli nie wszystkie, są utajnione? Kto w takim razie jest czysty, a kto zamieszany w aferę? Moim zdaniem to będzie znacznie większy problem dla Iditarod niż wszystkie dotychczasowe. Dziwi mnie tylko, że po nagonce, która wciąż trwa na ten wyścig, organizator pozwala sobie na takie sytuacje. Niepojęte.

Ta sytuacja rzuca także cień na wszystkie pozostałe wyścig psich zaprzęgów na świecie. Powstaje oczywista wątpliwość, czy gdzie indziej przypadkiem nie jest podobnie. A jeśli jest, to co?
Głupie to i nieodpowiedzialne. W dzisiejszych czasach wszystko wychodzi na jaw. Nie dziś to jutro, albo pojutrze. Jak więc można wpaść na pomysł przemilczania problemów? Pewnie jak zwykle chodzi o osobiste układy i kasę. Może gdyby wpadł ktoś inny, z mniej znanym nazwiskiem, to byłoby inaczej? Może? Tego się już nie dowiemy.
Przykre jest tylko w tym wszystkim to, że takie sytuacje obierają uczciwym i dobrym ludziom wiarę w istnienie tych wzniosłych ideałów, które przygnały nas do mushingu. Pasja, miłość do psów i natury, potrzeba przeżycia prawdziwej przygody. Na szczęście wyścigi to tylko ułamek możliwości jakie daje mushing i można spokojnie bez nich żyć. I ta świadomość ratuje całą tę chorą sytuację.











sobota, 28 października 2017

23 kilometr

Moja książka jest już dostępna od niemal dwóch lat. Przeczytało ją w tym czasie spore grono osób. Dokładnie trudno oszacować ilu tych czytelników może być. Wiem tylko ile książek sprzedaliśmy. Jednak osoby, które książkę kupiły to nie jedyni czytelnicy, bowiem "23 kilometr" znajduje się dzisiaj w kilkudziesięciu bibliotekach i tu wszelkie nasze spekulacje się kończą. Nie znamy statystyk czytelnictwa w bibliotekach. Wiadomo tylko, że ono istnieje. Potwierdzeniem na to są zaproszenia na spotkania autorskie i konkretne pytania w ich trakcie, związane z tym co ta książka opisuje. Czyli uczestnicy spotkania wcześniej książkę czytali.

Najczęściej pytania dotyczą zakończenia książki, czyli śmierci Vilego. Czytelnicy pytają jak to możliwe, że młody zdrowy pies umiera nagle i to na samym początku wyścigu. To jest chyba najtrudniejsze pytanie, na które sami długo nie mogliśmy znaleźć odpowiedzi. wydawało nam się, że Vili musiał mieć jakąś ukrytą chorobę, bardzo długo obstawialiśmy tętniaka w mózgu, czy sercu. Jednak, kiedy dotarł do nas raport z sekcji zwłok Vilego, to okazało się, że nie dręczyły go żadne tego typu problemy. Mało tego, nie znaleziono w jego organizmie niczego, co mogłoby być przyczyną śmierci. Pozornie jego śmierć zaczynała wyglądać bardzo tajemniczo. Można by zadawać rozmaite pytania. Może był przemęczony, może dostawał jakieś leki, choćby te uznawane za doping w sporcie psich zaprzęgów. Otóż nic z tych rzeczy. Vili był dobrze przygotowany do sezonu, odpowiednio wytrenowany. Odpowiednio oznacza ni mniej, ni więcej tylko tyle, że treningu było w sam raz. Nie było więc mowy o przemęczeniu. Vili był w znakomitej formie zarówno w trakcie wyprawy treningowej odbytej w lutym na jeziorze Inari, jak i przed samym startem. Nawet na kilka minut przed jego śmiercią, opisuję to w książce, nic nie wskazywało na tragedię, która nastąpić miała dosłownie za moment.

Mimo to wciąż znajdują się osoby, które obarczają nas winą za śmierć Vilego. Nie czynią tego jednak w trakcie spotkań, w cztery oczy. Robią to "zza węgła", znad klawiatury, siedząc w domowym zaciszu i wymyślając niestworzone historie. Niestety najczęściej są to nasi znajomi, którzy przestali nimi być już jakiś czas temu. Mamy taki klubik "fanów", który bardzo się uaktywnił po szwedzkiej wpadce. Nawet nie będziemy się zastanawiać, co spowodowało ich przejście na "złą stronę mocy". Oni lubią rozpowszechniać mit padaczkowy. Otóż według ich wersji, Vili cierpiał na padaczkę, a ja zaciągnąłem go mimo to do Norwegii i tym samym zabiłem. Po pierwsze żadna z tych osób Vilego nawet na oczy nie widziała, Vili był z nami zaledwie półtora miesiąca, które spędził w większości w Finlandii, a więc nie miała najmniejszego pojęcia jaki to był pies, jak się zachowywał, jak biegał i jak się regenerował po biegu.
Tak to już jest, że najwięcej do powiedzenia mają ci, którzy wiedzą najmniej.

Dlatego, w każdym razie, dementuję te plotki. Vili nie cierpiał na żadną chorobę, ukrytą, czy jawną. Był zdrowy i w pełni sprawny. W czasie treningów w Inari, przebiegł z całym zespołem niemal pięćset kilometrów i był jednym z najsilniejszych psów. W ogóle to był jeden z najsilniejszych biegaczy, z jakimi spotkaliśmy się w życiu. Zabiła go natomiast niewydolność serca, która pojawiła się w tym pechowym momencie na dwudziestym trzecim kilometrze trasy wyścigu Finnmarkslopet.
Jak wiemy takie śmierci się zdarzają, zarówno wśród zwierząt, jak i wśród ludzi sportowców.

Nie wiedzą tylko tego, jak widać, albo nie chcą wiedzieć rozmaici hejterzy. Spotkałem się z opinią jednego z nich, że cała moja książka jest wymyślona i oparta na kłamliwej wersji śmierci Vilego. Nawet do tego dochodzi. Jak to traktować? Chyba tylko spuścić w toalecie, bo nie warto brać takich rzeczy do siebie i zatruwać sobie życia. Hejterzy niech się bawią internetem, to on jest ich jedynym teatrem działań. Poza nim nie istnieją. I to by było na tyle o nich. No może jeszcze to, że w "23 kilometrze" dziewięćdziesiąt procent książki poświęcone jest innym sprawom, niż śmierć Vilego. Ta pojawia się na samym końcu. Wypadałoby zatem najpierw książkę przeczytać, a dopiero potem ją ewentualnie krytykować.

Książka jest wciąż dostępna, przed nami kolejne spotkania autorskie, na których będzie dobra okazja porozmawiać o tym dlaczego start w wyścigu skończył się tragedią. Rozmawiamy o tym nie tylko zresztą w trakcie tych spotkań, bo i zdarza się, że ktoś zapyta o to w internecie. Tam też jesteśmy dostępni. To nie są żadne tajemnice, a nawet wręcz przeciwnie. Może dzięki naszym doświadczeniom ktoś zrozumie swoją tragedię, czy nawet jej zapobiegnie. To drugie jest niestety znacznie trudniejsze, bowiem w przypadku Vilego nie sposób było tego przewidzieć. Nawet w komentarzu do autopsji, norwescy lekarze napisali, że taka chwilowa niewydolność jest niezwykle trudna, o ile nie niemożliwa, do wychwycenia w badaniu ambulatoryjnym. W przypadku Vilego tak się stało. Badania, które przeszedł przed wyjazdem nie wskazały niczego niepokojącego.

Jak w takim razie zapobiec takim nieszczęściom w przyszłości? trudno powiedzieć. Tutaj nawet uprawianie sportu przez psa nie jest wyłączną przyczyną śmierci. Ona może dopaść psiaka również w zabawie, czy podczas spaceru.
Opowiadała nam pani weterynarz, która zajmuje się naszymi psami, jak to kiedyś przyszedł do jej gabinetu pan z suczką. Normalną, na oko zdrową, kilkuletnią. Przyszła na szczepienie. Pani doktor nabrała do strzykawki szczepionkę, odwraca się do suczki, a ta leży na podłodze. Zaczęła ją reanimować, ale bezskutecznie. Zwierzątko umarło. Być może była to reakcja serca na stres związany z przyjściem do lecznicy? 
Takich opowieści po śmierci Vilego usłyszeliśmy mnóstwo. Wiele osób pisało do nas o swoich przypadkach z psami. To jest okropne, jak wielu ludzi straciło swojego zwierzaka w taki nagły sposób. Życie jest nieprawdopodobnie kruche, aż trudno w to uwierzyć, dopóki samemu się przez taką tragedię nie przejdzie. Oby Was i nas one omijały z daleka.



















środa, 25 października 2017

Rzeczpospolita Łowiecka

No i stało się. Od 10 listopada będzie można polować na łosie. Zdecydował o tym minister zniszczenia środowiska szyszko. Smutny to dzień dla wszystkich rozumiejących przyrodę ludzi, ale niczego innego chyba się nie spodziewaliśmy. Ta władza ma za nic opór społeczny, protesty, petycje. Liczy się tylko jej, wąsko pojęty, interes i nic poza tym.
W ostatnich miesiącach byliśmy świadkami wypowiadanych przez myśliwskie i leśne lobby, bzdur na temat zagrożenia jakie łosie sprawiają na drogach, o zniszczeniach w uprawach leśnych, czyli jakim to straszliwym bandytą i szkodnikiem jest ów łoś.

Dzisiaj myśliwi mogą świętować. Po raz kolejny ich interes jest na wierzchu. Znowu rządza mordu i zdobycia trofeum będzie zaspokojona. Brawo minister, brawo jego pryncypał rydzyk i im podobnym.
Tyle lat myśliwi czekali na swój dzień i dziś on nadszedł. Już im pewnie ślinka leci na myśl o zamrażarkach pełnych łosiowego mięsa. A jakie biznesy będzie można robić, jaką kasę brać od zagranicznych myśliwych, którzy u siebie to łosia zobaczyć mogą już tylko na dawnych zdjęciach.
Macie państwo z piórkami w kapelutkach dzisiaj swoje święto. Nie ostatnie pewnie, bo już trwają przymiarki do mordowania żubrów, że o wilkach nawet nie wspomnę. Na te ostatnie od dawna już trwa nagonka i tylko czekać kiedy wielki minister zdejmie z nich ochronę. To dopiero będzie święto.

Przy okazji możemy po raz kolejny zadać sobie pytanie, jaką rolę mają w naszym kraju naukowcy, czy inni światli ludzie, którzy przestrzegali przed zdjęciem z łosia moratorium. Był to jednak przysłowiowy głos wołającego na puszczy, spuszczony krótko mówiąc w kiblu. Przecież państwo z flintami, rządni krwi i trofeów są mądrzejsi i wiedzą lepiej czy do czegoś strzelać, czy nie. Tak się to już ułożyło, że ta garstka, bo czymże jest trochę ponad sto tysięcy myśliwych w niemal czterdziestomilionowym kraju, ma decydujący głos w wielu sprawach. Głos nie znoszący sprzeciwu.
Miejmy nadzieję, że do czasu. Tylko zresztą to nam zostało, nadzieja, że któregoś pięknego dnia pogonimy morderców z naszych lasów. Właśnie z naszych, bo to lasy państwowe, czyli nasze, a nie tylko myśliwych. Pamiętajmy o tym i walczmy o swoje.

Edit:
Jednak okazało się, że mordercy zwierząt muszą się wstrzymać z otwieraniem szampana. Dzisiaj, czyli 26 października dotarła do nas informacja, że ministerstwo zniszczenia środowiska wstrzymuje swoje rozporządzenie i wyrok na łosiach zostaje zawieszony. To wspaniała wiadomość, jednak przestrzegam przed zbytnim optymizmem. W rządzie szykują się dymisje, więc ta zmiana decyzji musi mieć z tym związek. Dlatego musimy być czujni i nie odpuszczać. Wykonanie wyroku zawieszone, ale oni nie odpuszczą. To nie pierwsza próba zalegalizowania strzelania do łosi, i pewnie nie ostatnia. Dzisiaj się udało, ale musi jeszcze udać się jutro i pojutrze. Podpisujmy petycję, pokazujmy swój sprzeciw i brak zgody na barbarzyństwo. Poniżej link do petycji:
http://akcja.przyrodnicze.org/kampanie/jestem-z-losiem

niedziela, 22 października 2017

Tekst niepoprawny

To nie będzie tekst poprawny politycznie ani miły, czy sympatyczny. Mam już swoje lata i niejedno widziałem, czy przeżyłem. Sądzę, że właśnie moje doświadczenie pozwala mi taki tekst dzisiaj napisać. Do rzeczy w takim razie.

Od wielu lat zajmuję się psimi zaprzęgami, od wielu lat prowadziłem też razem z Darią firmę oferującą różne atrakcje z owymi zaprzęgami. I powiem Wam jedno, zawsze w tym wszystkim wkurzali mnie ludzie. To delikatnie zresztą powiedziane, bo nie chcę bluzgać na swoim własnym blogu.
Tych ludzi nie były może jakieś ogromne ilości, ale zawsze tak się dzieje, że to negatywne wspomnienia pozostają w pamięci najdłużej. Na dwadzieścia, trzydzieści osób, dwie, czy trzy rozgrzeją mnie do czerwoności i zostają ze mną na długo. Niestety tak mam.
Najbardziej wkurzał mnie zawsze brak szacunku dla psów. Tego nigdy nie byłem w stanie darować. A to dość częste w tym biznesie zjawisko. Klasyczna postawa "zapłaciłem to wymagam", od początku odstręczała mnie od tej pracy. Drugim takim negatywnym elementem był alkohol. Przyjeżdża pijany facet, zawsze to byli faceci, nigdy kobiety, i zabawiaj go. Pół biedy jeśli był sympatyczny. To też brak szacunku, dla wszystkiego wokół tym razem.

Takie sytuacje odstręczały mnie od pracy z psami dla ludzi. Często miałem ochotę to wszystko grzmotnąć w cholerę i zająć się czymś innym. Niestety, kiedy podliczałem wszystkie koszty, to wychodziło mi, że tylko pracując z psami zarobię na nie, więc brnęliśmy w to dalej.
Kiedy powstał pomysł organizowania wyjazdów do Laponii, to sądziliśmy, że tam pojadą fajni ludzie. Kto inny będzie chciał odmrażać dupsko i wydawać sporą kasę na północy? Chyba tylko pasjonat tamtych regionów.
Nie mieliśmy pojęcia w co się ładujemy. Nie zapomnę do końca życia pierwszej grupy klientów zabranych do Inari. Byli okropni od momentu wyjścia z samolotu. Nie mam pojęcia po jakiego diabła zawędrowali do Laponii. Kompletne nieporozumienie. Z trudem próbowaliśmy zachowywać się profesjonalnie. Do czasu.
Po tamtej akcji miałem wszystkiego dość. Na szczęście kolejna grupa była idealna. Właśnie dla takich ludzi przygotowywaliśmy te wyjazdy.
Cóż z tego, kiedy jeszcze następna okazała się taka sama jak pierwsza. Przestraszyłem się wtedy, że przez takich ludzi znienawidzę Laponię, że zacznie nam się ona kojarzyć ze złymi emocjami. Nie mogliśmy do tego dopuścić. Obiecałem sobie wtedy, że nigdy więcej nie zabiorę tam nikogo za pieniądze. Wytrzymałem w tym postanowieniu zaledwie niecałe dwa lata. Wszystko przez pasję. Chciałem regularnie startować w długich wyścigach, a to kosztuje sporo kasy. Nie szło jej zarobić organizując te nasze atrakcje w Polsce, nie szło dobrze zarobić na książce i spotkaniach autorskich. Znowu dałem się zwieść nadziei, że tym razem będzie lepiej.

I znowu nie było. Wyjazd do Szwecji okazał się totalną klapą. Pisałem już o tym wcześniej, więc nie będę teraz wracał do tej historii. Miała ona, pomimo wszystko jednak, pewien niezwykle pozytywny aspekt. Kilka osób niezadowolonych z obrotu spraw w Szwecji, postanowiło dać mi popalić. Nie tylko mi, bo także Darii, Kacprowi i naszym zwierzakom. Przejechali się po nas równo. Jeden nawet rozpętał kampanię w internecie tylko po to, aby nas pogrążyć. Wbrew wszystkiemu, to ten człowiek uświadomił mi w jakim bagnie się znalazłem przez swoje własne decyzje. Dzięki niemu zobaczyłem z kim mogłem mieć do czynienia. Po raz pierwszy chyba dotarło do mnie, że ta praca wymaga wyjątkowo elastycznego kręgosłupa moralnego i zmusza do robienia dobrej miny do ludzi, z którymi jest nam całkowicie nie po drodze. Ci, którzy na nas najbardziej po Szwecji napadli, byli myśliwymi. Jak wiecie nie cierpię ich serdecznie i uważam za dewiantów i wykolejeńców. Tymczasem tam w Vuolerim miałem z nimi mieszkać pod jednym dachem, uśmiechać się do nich i dzielić moim doświadczeniem. Może jeszcze wysłuchiwać opowieści o ich barbarzyńskim hobby? Ja człowiek, który za dobro zwierząt dałby się pokroić, miałem spędzić kilka dni z ich mordercami.
Nigdy w życiu!
Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy kogo tam zabieram. Nie sprawdzałem kto jest kim i czym się zajmuje. Błąd, jak się okazało.

Nie ma zatem tego złego, co by na dobre nie wyszło. Posypało się wszystko, straciliśmy cały majątek, kupę zdrowia i jakiekolwiek szanse na dalsze funkcjonowanie na rynku turystycznym z psimi zaprzęgami w Polsce.... ale warto było! Do diabła warto było! Choćby dlatego, że nie musiałem zajmować się myśliwymi.
Nie tylko dlatego zresztą. Kolejny pozytyw jest w tym taki, że wreszcie naprawdę mam dosyć tej roboty. Nigdy więcej nie zorganizuję dla ludzi, których nie znam, wyjazdu do Laponii.
To koniec z takimi historiami i koniec ze wstrętnymi ludźmi, którzy nie są w stanie dostrzec piękna natury i docenić należycie wspaniałej pracy psów. O sobie nawet nie wspomnę :)

Praca ze zwierzętami zawsze budziła moje obawy, co do dobrego ich traktowania. Mamy mnóstwo przykładów brutalnego wykorzystywania zwierząt dla ludzkiego zarobku. Wycisnąć ze zwierzaka ile się da, a potem się go pozbyć. Psa uśpić, czy wyrzucić, konia oddać do rzeźni. To normalne postępowanie. Mamy mnóstwo przykładów na to o czym piszę. Konie z Morskiego Oka, psy z rozmaitych keneli, a zwłaszcza amerykańskich i skandynawskich. Znamy przecież sprawę rozstrzelania ponad stu psów w Kanadzie, krótko po igrzyskach olimpijskich w Vancouver, kiedy zarobiły swoje wożąc turystów licznie przybyłych na olimpiadę, a po niej nie były już potrzebne. Można tę listę ciągnąć dalej i wymieniać mniej lub bardziej drastyczne przypadki pewnie bez końca.
W każdym razie zawsze wiedzieliśmy, że aby pracować z psami musimy utrzymywać wszelkie etyczne kwestie na maksymalnie wysokim poziomie. Zwierze musi być na pierwszym miejscu listy naszych priorytetów. Nie zyski, nie nasze dostatnie życie. Te powinny przyjść niejako przy okazji.

W praktyce okazało się to niezwykle trudne. Koszty prowadzenia kenelu są tak duże i jednocześnie stałe, że albo etyka, albo zarobek. I tu polegliśmy. Uciekałem ze Szwecji przed konsekwencjami akcji rozpętanej przez konkurencję, właśnie po to, by ratować psy. Tam chodziło dosłownie o ich życie. O życie moich psów, nie moje. Sam więcej zdziałałbym z urzędnikami zostając na miejscu, ale to byłoby niezwykle niebezpieczne dla psów. Ratowałem psy wpędzając się jednocześnie w gigantyczne problemy. Narażając na utratę pieniędzy, pracy w przyszłości i dobrego imienia. Miałem to wszystko gdzieś, bo znacznie łatwiej jest żyć z komornikiem na głowie niż z zapaskudzonym sumieniem, że zabiłem swoje psy.

Kilka lat temu było podobnie. Szlag nas trafił kiedy widzieliśmy jak traktowane są konie w Śliwiczkach i też musieliśmy, dla ich dobra zawalczyć. Własnym kosztem. Poszliśmy na wojnę, w której niemal nikt nas nie wsparł. "Nasi znajomi" przyjeżdżali do nas tam chętnie, żeby pobyć w fajnym miejscu, potrenować ze swoimi psami. Kiedy jednak przyszło co do czego i wystarczyło opowiedzieć w sądzie jak było, to wszyscy zniknęli. No nie wszyscy, trwała przy nas jedna osoba, która jest z nami na dobre i na złe. Jedna z kilkunastu! Inni przed sądem nie chcieli się stawić, ale w internecie, za naszymi plecami mieli bardzo dużo do powiedzenia, oczywiście negatywnie na nasz temat. Skądś to znacie, co? Każdy może opowiedzieć podobną historyjkę o "przyjaciołach". Po co ludzie tak się zachowują? Może chcą w ten sposób uciszyć własne sumienie? Mogli zachować się jak ludzie, a zachowali się jak....Wiadomo co. W Szwecji też tak było w temacie znajomych.
Zawsze będę powtarzał, że dzięki mushingowi poznałem w życiu mnóstwo cudownych, wspaniałych i bohaterskich psów oraz kupę paskudnych ludzi, na szczęście z kilkoma wyjątkami :)

Dlatego nadszedł czas na kompletną zmianę. Nie mam pojęcia jak to się wszystko ułoży, ale wiem jedno, kończę przygodę z organizacją jakiejkolwiek turystyki. Istnieją ważniejsze rzeczy do zrobienia i to na nich zamierzam się skupić. Zwłaszcza, że czas zasuwa jak opętany i z każdym dniem mam go coraz mniej. Amen.

środa, 11 października 2017

Trudne czasy

Do szału doprowadza mnie to, co dzieje się obecnie w sprawach przyrody. Mordowanie łosi, eksterminacja dzików, zagłada Puszczy Białowieskiej, Bukowej, czy Karpackiej oraz ciągłe zbliżanie się do rozpoczęcia polowań na wilki. Już trwa stopniowe budowanie histerii i atmosfery strachu. To gdzieś wilki gapią się na dzieci wracające z kościoła, to gdzieś zagryzły psa, a to znów mogące zaatakować ludzi. Wiadomości, które łykają prości ludzie, pozbawieni elementarnej wiedzy o czymkolwiek, a które budują w nich lęk i poczucie, że bohaterscy myśliwi wymordują te dzikie bestie nim one pożrą ludzi. To wszystko nie daje mi spokoju. 

Pisowski minister i siedzący mu w dupie leśnicy i myśliwi, chcą zniszczyć polską przyrodę. Wyssać z niej, jak wampir, wszystko, co może przynieść dochód.  Nie zgadzam się na dyktaturę tych chamów, nie zgadzam się na takie traktowanie naszego wspólnego dobra. Nie zgadzam się na pychę myśliwych, z jaką opowiadają bzdury o konieczności strzelania do zwierząt, dla ich własnego dobra. Ich argumenty są tak obrzydliwe, że aż nie chce mi się z nimi dyskutować. Podpisuję wszelkie petycje w tych sprawach, ale to nie działa. Te gnoje robią co chcą i nie mają najmniejszego zamiaru przestać. Straszna jest ta bezsilność. Za chwilę dostaniemy potężne kary za wycinkę w Puszczy i my, społeczeństwo będziemy je płacić. Nie te dziady w zielonych mundurkach i ich szef szyszko, czy nadszef rydzyk. Tylko my wszyscy.

Nie ma słów dość obelżywych w słowniku ludzi kulturalnych, aby wyrazić co czuję wobec pisowskich polityków, leśników i myśliwych. Mam tylko nadzieję, że któregoś pięknego dnia po was, skurwysyny przyjdziemy! I też nie będzie litości, tak jak wy jej nie macie.
Tylko, czy wtedy jeszcze coś pozostanie do uratowania. Czy zachowa się choćby skrawek Puszczy Białowieskiej? Czy po lesie hasać będą jeszcze jakieś dzikie zwierzęta? Czy będą w ogóle jeszcze jakieś prawdziwe lasy? No i pytanie najważniejsze - czy będzie miejsce w takim kraju dla nas, ludzi myślących i odczuwających wspólnotę z naturą i rozumiejących jej prawa i potrzeby? Mam spore wątpliwości. Możemy skończyć w kryminałach,ścigani przez prawackie bojówki, które już się rozkręcają i jak możemy zauważyć, nie przebierają w środkach. Może któregoś dnia wpadną do naszych domów uzbrojeni w pałki i kastety oenerowskie bojówki, by wybić nam lewactwo z głów razem z zębami. Taka przyszłość pewnie nas czeka.

Widzieliśmy ich już w akcji. Potrafią atakować i obrażać bez żadnej żenady wszystkich, niezależnie od wieku i płci. Każdy jest ich wrogiem, kto myśli inaczej niż oni. Raczej każdy, kto w ogóle myśli, w przeciwieństwie do nich.
Tak oto wyszliśmy z tematu ochrony środowiska i znaleźliśmy się w polityce, ale tego w dzisiejszych  czasach nie sposób uniknąć. Polityka wlazła brudnymi buciorami we wszystkie dziedziny życia i skalała je swoim cuchnącym oddechem, bo na to jej pozwoliliśmy. Daliśmy władzę wariatom i prymitywom. Owszem, to daliśmy to nie do końca tak. Ja nie głosowałem na tę bandę, i wiele znanych mi osób także nie. Daliśmy ją jako naród, jako całość. Pozwoliliśmy ludziom tępym i fanatycznym wybrać równych sobie. Pozwoliliśmy bawiąc się w różne wątpliwości, nie idąc na wybory. Zbyt mało nas poszło, w każdym razie. Ja poszedłem. Nie ważne. Istotne,że stanęliśmy dzisiaj na krawędzi przepaści i nie mam pewności, czy damy radę się znad niej cofnąć.

Będziemy musieli się bardzo postarać. Jednak może nam zabraknąć determinacji i odwagi. Jesteśmy dzisiaj strasznie miękcy i słabi. Boimy się byle czego, wmówiliśmy sobie sami, jak to wiele mamy do stracenia. Samochody, mieszkania, domy, kredyty przecież. To nas blokuje? To hamuje nas przed demonstracją siły? Przez to na protestach bywa coraz mniej ludzi? Przez to pozwalamy na coraz więcej rządzącym bandytom? Nie potrafimy się im przeciwstawić? Pewnie, że strach, bo teraz to już jedynie pozostała nam agresja. Dawno było dla mnie jasne, że trzeba rwać bruk i walić nim w tych co próbują dokonać kolejnego rozbioru Polski i wyrzucić nas na margines cywilizacji. Musimy stanąć z nimi do walki. Nie wymachując białymi różami, tylko kijami. Różą jeszcze nikt nie przepędził szkodnika, kijem wielokrotnie. 
Zostało nam już niewiele naprawdę czasu. Jeśli zrozumiemy to o czym piszę, to możemy jeszcze się uratować, to ostatnie chwile, kiedy oni jeszcze czegoś się boją. Potem będzie już tylko prokurator i wiezienie dla takich jak my.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...