środa, 14 maja 2014

23 kilometr, cz. V


W pierwszym momencie nie dotarło do nich to co powiedziałem. Musiałem powtórzyć.

-         One of my dogs, died!

Sens moich słów był porażający, ale zrozumiały. Wskazano mi miejsce, w którym miałem się ustawić z zaprzęgiem. Były to przygotowane przez organizatora drewniane słupy, wbite w ziemię, do których można przypiąć sanie, tak aby zaprzęg nie mógł sam nagle odjechać.

Stanąłem pomiędzy słupami, przypiąłem się krótką linką do jednego z nich, a przód zaprzęgu, pierwszą parę, dodatkowo wpiąłem do wbitej w śnieg kotwicy śnieżnej. Teraz musiałem jak najszybciej dać psom coś do jedzenia. W turystycznej lodówce, którą wiozłem w saniach miałem gęstą zupę dla psów, mieszankę łososia z wołowiną i tłuszczem z kurczaków.
W tym samym momencie pojawiła się menadżerka punktu kontrolnego. Przyniosła słomę, którą rozłożyliśmy na śniegu, tak aby psy miały na czym się położyć.




Jednocześnie pojawiła się pani weterynarz. Obejrzała Vilego, a potem dokładnie zbadała resztę moich psów. Każdego długo osłuchiwała i sprawdzała łapy. Na koniec stwierdziła, że psy są w dobrej formie i jeśli chcę to mogę kontynuować bieg.

Menadżerka wróciła z jakimś mężczyzną. Mieli ze sobą dwa duże worki na psie zwłoki. Powiedziała mi, ze teraz zabiorą Vilego. Wyplątałem go z kurtki i odwiązałem linę, którą był przywiązany do sań. Podniosłem go i położyłem na śniegu. Stężenie pośmiertne zdążyło już zrobić swoje. Przytuliłem go po raz ostatni mocno i zdjąłem mu uprząż. Chciałem też zabrać obrożę z jego numerem wyścigowym, ale ona musiała zostać, aby mogli go potem zidentyfikować. Tak mi się wydaje w każdym razie.
Kiedy wkładaliśmy go do worka, to ledwo byliśmy w stanie ten worek utrzymać. Tak mocno już wiało. Do tego padał mokry śnieg. Wszystko stawało się wilgotne.

Musieliśmy złożyć wzdłuż ciała sztywne łapy Vilusia, bo inaczej nie chciał się zmieścić w worku. W końcu się udało. Usłyszałem jeszcze tylko, że Vili zostanie zabrany do Tromso, do instytutu weterynaryjnego i tam przeprowadzą autopsję. O jej wynikach poinformują mnie jak tylko będą je znali. Wtedy wydawało mi się, że usłyszałem coś o 14 dniach potrzebnych na poznanie wyników badań. Nie wiem, czy ktoś mi to powiedział, czy samo to uroiłem sobie w natłoku różnych myśli. Nie wiem już dzisiaj. W każdym razie nadal nie znam przyczyn jego śmierci, choć spisuję tę relację 25 kwietnia, a więc 49 dni od śmierci Vilego.

Teraz musiałem zająć się żywymi psami. Wyjąłem z sań lodówkę z zupą i nałożyłem solidną porcję do każdej z siedmiu misek. Psy zaczęły jeść, a ja w tym czasie wyciągnąłem psie kurtki. Wiało coraz mocniej i musiałem ubrać alaskany w kurtki, żeby było im cieplej. Ogłosiłem już oficjalnie, że dalej nie jadę i zostaję w Jotce do rana, żeby przeczekać burzę. Wreszcie zadzwoniłem także do Jarka, mojego handlera i Kasi, która na tym wyjeździe była w charakterze fotografa.

Nie mogli uwierzyć w moje słowa. Siedzieli jeszcze na kampingu w Alcie, skąd niebawem zamierzali wyruszyć samochodem do Jergul, checkpointu położonego na 131 kilometrze trasy, gdzie mieliśmy się spotkać. Teraz natomiast musieli zostać na kampingu i czekać na rozwój wydarzeń.
Jarek był gotów jechać po mnie i psy natychamiast, ale to nie było takie proste. Do Jotki nie prowadzi żadna droga, można się do niej dostać jedynie skuterem śnieżnym w zimie, bądź łodzią latem. No i oczywiście pieszo przez cały rok.

Dlatego, aby wydostać się z Jotki i wrócić do Alty musiałbym cofnąć się do Sorrisnivy, gdzie mógł dojechać Jarek z Kasią i mnie zabrać. Czyli musiałbym przejechać prawie 30 kilometrów Wtedy nie wiedziałem, że Jarek mógł dotrzeć także do miejsca zwanego Tuttesberget. Tak nazywa się parking, na którym ludzie zostawiają samochody kiedy chcą dotrzeć do między innymi Jotki. Przy parkingu przesiadają się do łodzi, bądź skutera, albo ruszają dalej pieszo. Tuttesberget leży zaledwie 4 kilometry od Jotki. Tam mógłbym dotrzeć jeszcze tego samego wieczora, kiedy wycofałem się z wyścigu w Jotce. Mógłbym, gdyby nie burza. Ta rozkręcała się w najlepsze. Kiedy nakarmione psy ubrałem w kurtki i poprzepinałem tak, aby były koło siebie, bo tak im było cieplej, kiedy załatwiłem wszystkie sprawy związane z Vilim i moim wycofaniem się z wyścigu, była już godzina 21. Wichura szalała na dobre. Nie było w ogóle mowy, aby ruszać do Sorrisnivy. Ani do Tuttesberget, nawet gdybym wtedy wiedział o jego istnieniu.

Byłem zmęczony. Miałem wszystkiego dosyć. Czułem się jakby przybyło mi z pięć lat życia. Wszyscy byli bardzo mili. Moje psy spały na słomie tuż obok drewnianej chaty, w której Norwegowie zaoferowali mi nocleg. W chacie były dwa pokoje, jeden dla kobiet, drugi dla mężczyzn. W środku piętrowe łóżka i antresola do spania. Kuchenka gazowa, piec na drewno, stół i krzesła. Prąd z agregatu, a woda z potoku.
Menadżerka Jotki pokazała mi trzecie pomieszczenie. To była spiżarnia. Pokazała mi chleb, mleko, masło i inne produkty i powiedziała, żebym korzystał z ich zapasów jeśli jestem głodny. Podziękowałem, ale powiedziałem też, ze nie będę ich objadał, tym bardziej ze mam co jeść. Skorzystałem natomiast z kuchenki. Zrobiłem sobie chińską zupkę, kawę. Nie za bardzo miałem ochotę jeść po tym wszystkim.

Martwiłem się o psy. Co jakiś czas wychodziłem na zewnątrz. Wiało coraz mocniej. To był prawdziwy sztorm. Póki co jednak z psami wszystko było w porządku. Nie było mrozu, termometr pokazywał coś w okolicach zera, ale problemem była wilgoć. Mokry śnieg zasypywał wszystko i natychmiast przemaczał. Jednak psy spały spokojnie, ciasno przytulone do siebie.
Kiedyś na jeziorze Inari przeżyliśmy z Darią identyczną wichurę, tyle że wtedy było prawie -30. Nie było żartów.

Przez chatę przewijało się kilka osób. Był facet z córką, były dwie babki, szefowa punktu kontrolnego i jeszcze jedna z nią. Oni byli na stałe na checkpoincie. Oprócz nich od czasu do czasu pojawiali się inni ludzie. Jakaś kobieta wyściskała mnie i mówiła, żebym się trzymał, że to trudne dla mnie teraz, ale będzie lepiej. Wszyscy mnie pocieszali, ale najwięcej dała mi rozmowa z gościem, który na skuterze śnieżnym asekurował startujących na 200 kilometrów juniorów. Tego brodatego Norwega nazwałem Wikingiem. Przedstawił mi się, kiedy go pierwszy raz zobaczyłem, ale zapomniałem jego imienia. Kojarzył mi się natomiast z Wikingiem właśnie. Tak też nazwę go teraz na potrzeby tej opowieści.

Otóż Wiking wpadł na pół godziny ogrzać się, coś wypić i zjeść w chacie zanim wyruszył gdzieś prosto w burzę. Usiadł przy stole i opowiedział mi historię, która kiedyś przydarzyła się jemu. Mówił o świetnym psie, z którym dużo przepracował w zaprzęgu. Pewnego fatalnego dnia ten pies także umarł w czasie biegu. Tyle tylko, ze na treningu, a nie w trakcie wyścigu. Powiedział też, że niestety takie rzeczy się zdarzają.

- Jeśli masz dużo psów i dużo z nimi pracujesz, to prędzej czy później, cię to spotka. Takie jest życie.

Trudno było nie przyznać racji. Tu już wchodzi statystyka i jej nieubłagane prawa. Przyznać rację to jedno, a pogodzić się z tym to już zupełnie inna sprawa.
Jego pies był martwy zanim do niego doszedł. Mówił, że nie było nawet po co go reanimować. Sekcja wykazała atak serca.

Wiking pojechał gdzieś i zjawił się dopiero rano. Zostałem w pokoju z mężczyzną z córką. On strasznie przeżywał juniorów. Martwiła go burza i to jak w niej poradzą sobie nastolatki. Powiedział mi, ze mogę spać na górnym poziomie piętrowego łóżka, ale ja co 30 minut wychodziłem do psów, więc spędzałem noc na krześle, a potem na podłodze przy piecu, aby ich nie budzić, kiedy będę się gramolił w te i z powrotem po drabince. Zwłaszcza, że ten Norweg i tak nie miał lekkiej nocy. Co jakiś czas budził go przychodzący sms z informacjami o juniorach. Dlatego spał on na wznak z telefonem położonym na piersiach.

Od 22 nie wyszedłem do psów przez ponad godzinę. Położyłem się przy piecu na deskach podłogi, tak we wszystkich ciuchach i puchowej kurtce i zasnąłem. Obudziłem się mniej więcej po pół godzinie, chciałem wyjść i sprawdzić jak mają się psiaki, ale nie dałem rady. Ponownie przebudziłem się po 23. Po krótkiej walce ze sobą wstałem i wyszedłem na zewnątrz. Teraz było już tam piekło. Podszedłem do psów. Były zupełnie mokre od padającego na nie mokrego śniegu. Tym razem nie podniosły się na mój widok. Część z nich zrobiła to dopiero kiedy klęknąłem zupełnie przy nich. Pips i Henia leżały apatycznie, Dante trząsł się, wyraźnie było mu zimno. Nie lepiej było z Zuzą, Tandą, Ariną i DeDeem. Same kurtki to było za mało. Wystarczyłyby spokojnie, ale nie przy tej wilgoci, która wciskała się pod ich futra. Wcześniej kiedy do nich wychodziłem były aktywne, podnosiły się na mój widok. Było tak też krótko przed 22, kiedy dałem im kolejny raz jeść i kiedy poprawiałem im słomę i sprzątałem ich kupy. Wtedy trzymały się świetnie. Jednak około 23 wiał już huragan. To on wpychał wilgoć w sierść, aż do samej skóry, szybko wychładzając psie organizmy. Musiałem szybko działać. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Witaj,
jeśli dodajesz komentarz jako Anonimowy, przedstaw się proszę, lubimy wiedzieć z kim rozmawiamy :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...