poniedziałek, 30 czerwca 2014

Fragment

Dzisiaj jeszcze jeden krótki fragment piszącej się książki. Taki maszerski kawałek. W książce będzie też jednak i o innych sprawach.

(...)Treningi we wrześniu, czy w październiku można odbywać o świcie. Piąta rano to normalny czas na trening. Później jest już zbyt ciepło. We wrześniu 2013 sprawdzało się to znakomicie. Ale nie w październiku. Ciepłe noce powodowały, że na nic wczesne wstawanie. W nocy było po 16 stopni, w dzień jeszcze cieplej. Trenowałem z psami tylko po to, aby nie cofać się z formą wypracowaną we wrześniu. Ot takie tam przebieżki po kilkanaście kilometrów. W taki sposób nie da się zbudować wielkiej formy.

Z nadzieją czekałem na listopad, ale ten, jak się okazało, niczego nie zmienił. Nadal było ciepło. I w grudniu też. W takich momentach zaczynam się zastanawiać, czy planowanie udziału w wyścigu ma w ogóle sens. Czy z formą wypracowaną w takich warunkach, a raczej z wielkimi jej niedostatkami, w ogóle jest sens pchać się na wyścig.

Na szczęście w połowie grudnia przyszło lepsze, a od połowy stycznia nawet pokazała się na dwa tygodnie prawdziwa zima. Taka ze śniegiem nawet. I mrozem. Potem wyjechaliśmy pracować i trenować do Laponii, więc nadzieje na dobry występ w Norwegii odżyły. Faktycznie podgoniłem trening tam bardzo.(...)

niedziela, 29 czerwca 2014

Nasze nowe alaskan husky

W tym roku straciliśmy dwa ukochane psy Sabę i Vilego. 
Nigdy już ich nie pogłaszczemy, nie wtulimy się w ich futro, nie pójdziemy z nimi na spacer ani nie pojedziemy na trening - zostały tylko wspomnienia i wielka tęsknota. Te cudowne psiaki żyją jedynie w naszych sercach.
Nikt ich nie zastąpi, to oczywiste, ale życie płynie dalej - nasz syn Kacper oraz reszta zwierzaków musi mieć przecież z nas jakiś pożytek.

Mamy pewne plany sportowe, których nie uda nam się zrealizować bez współpracy z wspaniałymi psimi sportowcami. Jest ich kilkanaście wśród naszej psiej watahy. Są to jednak psy w dojrzałym wieku, dlatego też w ostatnim czasie dołączyły do nas dwa młode alaskan husky, a dokładnie dwaj bracia - Ixi i Xanto. 


Od lewej - Xanto i Ixi
Chłopaki mają teraz 8 miesięcy, muszą więc jeszcze trochę podrosnąć, aby mogły zacząć trenować - widać, że będą z nich świetni biegacze. Z resztą nie może być inaczej, bo mają świetne pochodzenie. Są spokrewnieni z naszym fenomenalnym liderem - Dante. 

czwartek, 26 czerwca 2014

Książka

Wiele lat treningu, związanych z nim doświadczeń, a także nasze obecne plany, wskazują że musimy uruchomić w Laponii ośrodek treningowy z prawdziwego zdarzenia. Miejsce, w którym choćby przez kilka miesięcy można by przygotowywać się do najważniejszych startów w sezonie. Miejsca, gdzie panowałyby prawdziwe, zimowe warunki. Znamy kilka takich miejsc, jedno z nich trzeba by wybrać.
Oczywiście jak zwykle trzeba na ten cel zdobyć pieniądze. Mamy kilka pomysłów, a jednym z nich jest napisanie książki.

Zawsze marzyłem o napisaniu książki, jednak aby to uczynić to, jak uważam, potrzeba ogromu doświadczeń, przemyśleń. Jednym słowem trzeba mieć co opowiedzieć, aby za opowiadanie ludziom jakiejś historii się zabierać.
Czekałem na efekt tegorocznego startu w Finnmarku. Udany występ w Norwegii miał być klamrą spinającą ileś tam lat życia. Miał zamykać pewien etap. Stało się inaczej, bo umarł Vili. Wszystko skończyło się nie tak jak powinno. To jednak tez mogło stać się dla mnie bodźcem do pisania. I stało się. Książka już się pisze, praca nad nią jest mocno już zaawansowana. Najpóźniej we wrześniu powinna być gotowa do czytania, wydana.
Ewentualne dochody z niej zostaną wykorzystane w 100 procentach na stworzenie ośrodka treningowego w Laponii. Dzisiaj natomiast jej drobny fragment zamieszczam tutaj, abyście mogli zapoznać się z tym co w niej czekać będzie na czytelnika. To nie będzie książka tylko o psich zaprzęgach, czy podróżnicza, to będzie rzecz o życiu głównie, o jego blaskach i cieniach, ale oczywiście w kontekście życia z psami. I ludźmi także.


(...)Już pierwszego dnia dotarło do mnie, że trzech tygodni, to mięso nie wytrzyma w zamrożonym stanie przy tej temperaturze. Najwyżej po tygodniu normalnie ożyje, niczym zombie. Bardzo tego nie chciałem!

W tym momencie z pomocą przyszło wiejskie doświadczenie. Co robi się na wsi z plonami ziemi? Z burakami, ziemniakami, marchwią i tym podobnymi? No? Właśnie! Kopcuje się.

Tak też dokładnie postąpiłem z mięsem. Zakopcowałem je w śniegu. Ten przynajmniej zachowywał ujemną temperaturę. W ten sposób miałem dla psów niemal świeże mięso do końca wyjazdu, a nawet jeszcze wystarczyło go na drogę powrotną. Potrzeba matką wynalazków.

Żywienie psów to jakby nie patrzeć podstawowa sprawa na takim wyjeździe. Psy ciężko pracują, więc muszą solidnie jeść. Ale też to jedzenie musi być dobre i świeże. Psom co prawda nie specjalnie szkodzi zepsute mięso, ba nawet wręcz przeciwnie, pies powinien od czasu do czasu pochłonąć jakiś śmierdzący kawał mięcha, co wzbogaci jego florę bakteryjna, ale bez przesady. Ponadto, nawet jeśli psy chętnie jedzą to co już "chodzi", to nie koniecznie my ludzie musimy lubić przygotowywanie posiłków z takimi dodatkowymi atrakcjami.

Kiedy mam ogarnięte wszystkie sprawy organizacyjne, to z czystą przyjemnością mogę oddać się temu, po co do Inari przybyliśmy. Jazda psim zaprzęgiem to jeden z najlepszych sposobów obcowania z dziką przyrodą w Laponii. Konkurować z nim może jedynie człowiek poruszający się pieszo, czy na nartach. On czuje śnieg, lód, skałę, swoimi stopami. Jednak mamy nad nim przewagę, my mamy swoje stopy i cztery łapy każdego z psów, mamy swoją parę oczu i tyle par oczu jeszcze ile w naszym zaprzęgu biegnie psów, tak samo mamy swój nos i wiele nosów psich. Jesteśmy człowiekiem i psami zarazem. Jednością, stadem, w którym każdy jest niezbędny. To bardzo pierwotne uczucie. Jak w stadzie, kiedy jeden z psów zobaczy renifera, czy ptaka, zobaczy go całe stado, także my. To właśnie stanowi magię psiego zaprzęgu. Niewątpliwie robimy to właśnie dla takich momentów. Czasem bardzo długo na nie czekamy, ale kiedy już się dzieją to celebrujemy te chwile z rozkoszą. Takie rzeczy możliwe są jednak niemal wyłącznie w Laponii. Kiedy jeździmy naszymi zaprzęgami w Polsce, to zbyt wiele rzeczy nas rozprasza. Pojawiają się gdzieś ludzie, samochody w naszych lasach wjeżdżają niemal wszędzie. A celebra potrzebuje ciszy i skupienia. Znikają rozpraszające dźwięki, a głowa zaczyna odbierać sygnały, o których odbieraniu zdążyła już zapomnieć. Nie tylko głowa, przecież całym ciałem odbieramy masę bodźców. Psy maja tak samo.

Przemierzamy każdego wspaniałego dnia lapońskie przestrzenie, chłoniemy ich nastrój i piękno. Wzbogacamy swą duszę. To wspaniale piękne chwile.(...)


wtorek, 17 czerwca 2014

Jak zły sen

Ostatnie dni kręcą się wokół sprawy koni, a raczej ich właścicielki. Sytuacja zmusiła nas do wezwania powiatowego inspektora weterynarii z Tucholi. Musieliśmy zgłosić wszystkie nieprawidłowości.
Nie mieliśmy pojęcia, że gospodarstwo musi spełniać aż tyle różnych warunków. Właścicielkę stada czekają spore wydatki jeśli chce nadal hodować konie.

Wydatki to jedno. Poważniejsze jest skierowanie przez inspektorat sprawy do prokuratury i powiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. Ciekawe jak to się skończy.

Nas niewątpliwie czeka proces i oskarżenia o zaniedbanie stada. Wszyscy przed nami siedzieli cicho i niczego nie zgłaszali, wiec ten zaszczyt musiał spłynąć na nas. A że przy takich okazjach wiele rzeczy zaczyna byc istotnych i wiele spraw wychodzi na jaw, to może wreszcie ktoś przyjrzy się tej ściemnionej ekowiosce w Borach Tucholskich. Takie miejsce powinno uczyć szacunku dla natury, dla zwierząt. Tymczasem jest tam zupełnie odwrotnie. Prowadzący ją ludzie to zaprzeczenie miłośników zwierząt. Konie i ich pies są tego najlepszym dowodem.
Wczoraj konie poszły do ekowioski. Jedna klacz z lekką kolką i strasznie zabiedzona, jeden źrebak w trakcie leczenia kontuzji, wciąż kulejący. Ale w czym problem? To raptem 6 km przez las. Nic im nie będzie.  Nas nikt nie słucha, że te konie potrzebują jeszcze leczenia. To tylko koń, nieprawdaż?

100 kg facet na grzbiecie 19 letniej niedożywionej klaczy, która pod siodłem chodziła rok temu, to też nic.
Ekowioska na całego. To wszystko jest jak zły sen, z którego chcemy jak najszybciej się obudzić. W naszym kraju każde badziewie można sobie dowolnie nazwać, byle przyciągało klientów. Byle można bylo wycisnąć z tego pieniądze. Nikt tego nie sprawdza. Dlatego najwyższy czas powiedzieć coś głośno na ten temat. A mamy co mówić.
Niebawem zaczniemy w naszych tekstach używać nazwy tego ośrodka kolonijnego. Wcześniej jednak ukaże się w prasie artykuł na jego temat.

niedziela, 15 czerwca 2014

Jak to nazwać?

Trzy lata spędzone w Śliwiczkach to trzy lata walki z właścicielką koni o każdą kostkę siana i każdy kubek owsa. To trzy lata życia w pseudohodowli koni i walka o poprawienie ich losu. To kilkukrotne ratowanie im życia z wyciąganiem koni z transportu rzeźnika włącznie. To ciągły stres i praca ponad umowę. To wykładnie własnych pieniędzy, nierzadko bez widoków na ich zwrot. Ale tak trzeba było. Właścicielka nie interesowała się losem koni, a każde nasze napomnienie o potrzebę leczenia, czy wykonania badań kończyło się szantażem Tak jak w przypadku kulejącej klaczy Fety. Wtedy usłyszeliśmy - "Jak ona nie może pracować, to ją sprzedam". Do rzeźni oczywiście, bo gdzie indziej można sprzedać chorego konia.
Fetę wyleczyliśmy za własne pieniądze i bez niczyjej pomocy.
Podobnie było z Bryzą. Najpierw wyciągnęliśmy ją z samochodu handlarza, potem leczyliśmy, bo Bryza zaorana pracą i fatalnym żywieniem miała ogromne kłopoty z chodzeniem. Nie udało się wysłać jej do rzeźni, to chcieli ją uśpić. Znowu nam się udało. Bryzę leczyliśmy i dokarmialiśmy po kryjomu. Na jej szczęście właścicielka zapomniała o jej istnieniu. W ten sposób przedłużyliśmy jej życie o półtora roku. Bryza odeszła w marcu. Powodem śmierci była starość i fatalne traktowanie przez całe jej życie. Ale przynajmniej odeszła godnie, przy swoim stadzie i ludziach, którzy dbali o nią do końca.

Te trzy lata, to także próby uzyskania pomocy dla tego stada. Rozmowy z fundacjami zajmującymi się pomocą zwierzętom. Bez skutku. Pewnie rozmiar problemu był jeszcze zbyt mały. W Polsce działa się dopiero wtedy, kiedy mamy straszną tragedię, kiedy leje się krew i gęsto ścieli trup. Póki aż tak źle nie jest, wszyscy wolą siedzieć cicho. Dzisiaj już wiemy dlaczego.

Szybko dotarło do nas, że jesteśmy w sprawie tych koni skazani wyłącznie na siebie. Przez następne miesiące nieustannie kombinowaliśmy jak pomóc "naszym" koniom. Robiliśmy wszystko co w naszej mocy.
W marcu pojawiła się niedawno założona w naszej gminie fundacja. Jej inspektorzy stwierdzili, że konie są chude. My to wiedzieliśmy od dawna. Klacze rodzące rok w rok, bez możliwości odsadzenia źrebaków, muszą być chude zwłaszcza kiedy dostają zbyt mało jedzenia. Nie mogą one dobrze wyglądać.

Przedstawiliśmy inspektorom fundacji całą sytuację. Nabraliśmy nadziei, że może oni pomogą w tej sprawie. Jakże się myliliśmy. Okazało się, że pan inspektor jest starym znajomym właścicielki i od tego momentu zaczęło się szukanie haków na nas. Pan jest głuchy na nasze tłumaczenia. Opowiada najpierw, że od wielu lat źle się działo z tym stadem, a następnie robi wszystko, aby winę zwalić na nas i wybielić właścicielkę. Za nic ma to co opowiadamy.
Strasznie wygląda ta sytuacja. Po raz kolejny jesteśmy sami przeciwko wszystkim. Wsparcie moralne, mamy jedynie w dziennikarce z Tygodnika Tucholskiego, która bardzo zaangażowała się w tę sprawę. Wcześniej nikt nie chciał nam pomóc, a teraz fundacja robi wszystko, aby nas obarczyć winą i wybielić właścicielkę. Nie wiemy już o co chodzi. Jakaś wspólnota? W końcu my tu jesteśmy obcy.

Okropna sytuacja, którą nie wiadomo jak nazwać. Brak obiektywnego spojrzenia na sprawę, brak poczucia naszej krzywdy. To co wygaduje inspektor fundacji wobec nas to jest po prostu skandal. To kwalifikuje się... Na razie ugryziemy się w język.
Na "szczęście" posiadamy wiedzę, co działo się wcześniej w tym miejscu z końmi i ludźmi. To są makabryczne opowieści ludzi mających styczność z właścicielami stada w Śliwiczkach. Jedna z tych osób po pracy tutaj leczyła się z depresji, a ostatecznym zakończeniem jej pracy była nieomal skuteczna próba samobójcza. Takie są fakty, które poznaliśmy kilka miesięcy po naszym wprowadzeniu się do Śliwiczek. fakty znane wielu ludziom we wsi.
Niestety poznaliśmy je już po podpisaniu umów z różnymi firmami na świadczenie im naszych usług, które ściśle były i są związane ze Śliwiczkami. W końcu po to wylądowaliśmy w tym miejscu. Dlatego nie mogliśmy stąd wyjechać i musieliśmy tkwić w tym chorym układzie. Teraz zresztą też mamy jeszcze do zrealizowania zobowiązania na przyszłą zimę, z których jak już wiemy, nie będziemy w stanie się wywiązać w tym miejscu. Trudno, jakoś sobie z tym będziemy musieli poradzić.

Bilans trzech ostatnich lat jest raczej fatalny. Praca nad wypromowaniem tego miejsca w Borach, ciągłe użeranie się z właścicielką koni, nerwy, stresy, poczucie tkwienia w sytuacji bez wyjścia, a na koniec walka o nasze dobre imię.
Nie będzie powtórki z przeszłości. Owszem depresję mamy, bo cud mógłby sprawić tylko, aby nas ominęła w świetle tego wszystkiego,co nas spotkało, ale samobójstwa nie będzie. Na to niech nikt nie liczy. Stać nas jeszcze na walkę. Jeśli ta sprawa będzie nadal rozwijać się w takim kierunku jak obecnie to poinformujemy o niej wszystkie media w Polsce. Ruszymy niebo i ziemię. Dysponujemy bardzo ciekawymi materiałami, które wykraczają swoim zasięgiem daleko poza sprawy koni w Śliwiczkach, czy ekowioski.

Od trzech lat żyjemy w środowisku sprzecznym pod każdym względem z naszymi przekonaniami. W zasadzie to w tym miejscu odbywa się gwałt na naszych emocjach. Jaki ma to wpływ na naszą psychikę? Na nasze życie i rodzinę?

Straszne, że musimy o takich sprawach pisać i je przeżywać.


piątek, 13 czerwca 2014

Dosyć milczenia, c.d.

Od trzech lat zajmujemy się cudzymi zwierzętami kosztem naszych. Ciągłe myślenie o sianie, o kopytach, weterynarzu. Wreszcie samo leczenie chorych koni, nie mówiąc już o załatwianiu spraw po śmierci konia. Podawanie leków, asystowanie weterynarzowi przy wszystkich zabiegach. Tego nie mamy w umowie. Musimy jednak to robić, bo nie ma nikogo innego zainteresowanego tymi sprawami. Właściciele mają to kompletnie gdzieś.
Każda chwila spędzona z końmi to czas poza psami. Zamiast naprawiać kojce robimy coś u koni. Bez słowa dziękuję. Praca z końmi jest świetna, ale my pracujemy we dwoje. Jeśli wszystko jest przygotowane, to nie ma sprawy, jeśli my musimy natomiast wszystko zorganizować od a do z, to czasem zwyczajnie nie wyrabiamy. Nikogo to nie obchodzi. Konie chcąc nie chcąc zajmują za dużo miejsca w naszych głowach. Umawialiśmy się, że będziemy podawać im jedzenie i wodę oraz, że będziemy je pilnować. Siano i owies miały przyjeżdżać kiedy będą się kończyć. W praktyce wyglądało to i wygląda zupełnie inaczej. O siano musimy po prostu walczyć i tak jest od niemal samego początku.

W tym gospodarstwie nie ma ciągnika, nie ma taczki, wideł, czy nawet łopaty. Wszystko co używamy jest nasze i nikogo to nie obchodzi. Kiedy pękają zimą zawory, czy zamarza woda, to zięć właścicielki powiedział nam kiedyś, że konie nie potrzebują wody, bo mogą jeść śnieg!!! Ten człowiek prowadzi ekowioskę.


Prawie nigdy nie zdarza się, aby właścicielka od razu odebrała telefon. Zawsze trzeba dzwonic kilka razy zanim uda nam się porozmawiać. I tracić czas, którego nam wiecznie brakuje. Za chwilę znowu przyjedzie weterynarz, bo jeden ze źrebaków od wczoraj kuleje, a nasze masaże i smarowanie maścią nic nie daje.

Tak jest od trzech lat. Wszystko na naszej głowie.  Często, gęsto, zamiast chodzić koło naszych spraw załatwiamy sprawy koni, mimo że to nie nasz obowiązek.
Do dziś nie można się doprosić załatwienia paszportów pięciu młodych koni, które niebawem pójdą do ekowioski. Koń nie może opuszczać gospodarstwa bez paszportu. Ale kto by się tym przejmował. Z tą sprawą nie dała rady nawet fundacja. Może da radę powiatowy inspektor weterynarii.

Na dodatek musimy odwiedzić gminne przedsiębiorstwo komunalne, bo okazało się że pani właścicielka nie płaci za wodę i wywóz śmieci od niemal dwóch lat. Mimo, że my te pieniądze jej przekazywaliśmy przez cały ten czas. Wszystkie rachunki i wezwania do zapłaty przychodziły do niej. Teraz ostateczne wezwanie przyszło do nas. Normalnie ręce opadają.

Takie to jest wesołe życie w pięknych Śliwiczkach.

W takich warunkach i w przy takich obciążeniach od trzech lat przygotowujemy się do startów w Finnmarkslopet. Nic dziwnego, że idzie nam to z takim trudem. Wyścig wymaga skupienia i ogromnej ilości pracy. Po pracy człowiek musi mieć możliwość fizycznego i psychicznego wypoczynku. O jednym i drugim my możemy jedynie pomarzyć. 

czwartek, 12 czerwca 2014

Dosyć milczenia

No i stało się. Po trzech latach nie wytrzymaliśmy i w końcu postawiliśmy na ostrzu noża sprawę koni, którymi się zajmujemy w Śliwiczkach. Gospodarstwo dzierżawimy właśnie w zamian za opiekę nad końmi. Opiekę nie ich utrzymanie.

Od samego początku konie były totalnie zaniedbywane przez swoją właścicielkę. Kiedy tu zamieszkaliśmy to zastaliśmy pełną siana stodołę. Jednak siano skończyło się wczesną wiosną i wtedy właścicielka pokazała na co ją stać. Dzwoniliśmy, wysyłaliśmy maile. Prosiliśmy przy każdej okazji o siano, owies, lizawki. Bez skutku.
W maju i czerwcu 2012 był już dramat. Wszystkie klacze karmiące, a my zbieraliśmy resztki siana z posadzki stodoły. Klacze chudły w oczach. Wreszcie, widząc że nie ma na co liczyć ze strony właścicielki, kupiliśmy sami trochę siana, marchwi, buraków. Lizawki od początku kupowaliśmy za swoje.
Wreszcie z końcem czerwca konie poszły do ekowioski prowadzonej przez właścicielkę i jej zięcia kilka kilometrów od Śliwiczek.

Konie tam pracują dwa miesiące w roku, w trakcie obozów dla dzieci. Pracują bez żadnego przygotowania, treningu, objeżdżenia. Chodzą pod dziećmi, pod okiem instruktora, który ich nie zna, bo nie pracuje z nimi na co dzień.

W trakcie obozów w ekowiosce, często konie uciekają stamtąd i idą do domu. W trakcie jednej z takich ucieczek, podczas przechodzenia przez szosę została potrącona przez samochód kilkumiesięczna Bonka.
Ludzie z ekowioski wiedzieli o tym, ale nikt w nocy nie ruszył sie jej szukać. Nikt też nas o tym nie poinformował. Dowiedzieliśmy się o wypadku przypadkiem dwa dni później od naszego weta.

Bonka w potwornych męczarniach, z połamaną nogą i w ciężkim wstrząsie przeleżała w rowie wiele godzin, aż w południe weterynarz skrócił jej cierpienia.

Pragnęliśmy jedynie obić pysk odpowiedzialnym za to ludziom. Jednak siedzieliśmy cicho. Nie mogliśmy pozwolić sobie wtedy na zerwanie umowy. Tak się nam przynajmniej wydawało.
Później było jeszcze gorzej. Cudem uzyskaliśmy zgodę na kastrację ogiera, który zapładniał klacze. Zanim jednak właścicielka zgodziła się na to, on zdążył pokryć je znowu. Chów wsobny, więc źrebaki czasem rodziły się chore. Dwa musieliśmy uśpić. Nigdy te sytuacje nie robiły na właścicielce i jej rodzinie najmniejszego wrażenia.
Ta końska pseudohodowla liczyła już 14 koni. W przeszłości bywało tam i 20 koni. Nikt z nimi nie pracował, źrebaki miały jedynie kontakt z nami, dzięki czemu przyjmowały kantary, pozwalały wykonywać jakieś proste zabiegi. Ich ojciec był za to niemal dziki. Byliśmy pierwszymi ludźmi, którzy zaczęli z nim pracować. Wtedy miał on już 4 lata. Właściciele robili wszystko, aby utrzymywać stado jak najmniejszym kosztem.
Ciągle wykładaliśmy pieniądze na siano, załatwialiśmy, przywoziliśmy itd. I ciągle słyszeliśmy, że za dobrze je karmimy, że przez to konie za dużo kosztują. Od początku naszego mieszkania w Śliwiczkach, ciągle wykłócaliśmy się o każdą kostkę siana, czy kubek owsa. A klacze chudły!

W pewnym momencie zostaliśmy nawet oskarżeni o oszustwa z sianem, bo pani nie mogla zrozumieć, że 14 koni musi dostawać więcej niż 10 kostek siana na dzień. Zrobiła nam awanturę, rzucała oszczerstwa.

Karmienie koni to tylko jedna sprawa. Kolejna to robienie kopyt, odrobaczenia i szczepienia. O to też musieliśmy walczyć. Właścicielka twierdziła, że wystarczy raz do roku zrobić kopyta, odrobaczać nie trzeba wcale, a szczepienia...cóż za durny zbytek!

W marcu tego roku, zaraz po powrocie z Norwegii, odwiedziła nas miejscowa fundacja prozwierzęca i inspektor OTOZu. Ich opinie były masakryczne. Konie zabiedzone i zaniedbane. Oczywiście to my oberwaliśmy. To my, nie właścicielka, musieliśmy się tłumaczyć. Opowiadaliśmy inspektorowi jak to wygląda i jaka jest sytuacja. Spotkaliśmy się z właścicielką i inspektorem. To nie była rozmowa, to była dzika awantura, w której baba oskarżała nas o zaniedbania. Twierdziła, że zaopatrywała nas we wszystko co konie potrzebują, a my z tym coś kombinowaliśmy. Ciekawe co? Na szczęście ta fundacja zna tą panią nie od dziś. Wszyscy wiedzą w okolicy, że konie zawsze były w Śliwiczkach na ostatnim miejscu, że zawsze były zaniedbane i wykorzystywane do roboty w tej przeklętej ekowiosce. Szkoda tylko, że my milczeliśmy tak długo.

Zajmujemy się też ich psem. Starym labradorem o imieniu Paco. Kiedy mówię, ze mogliby nam dać jakieś pieniądze na jego utrzymanie, czy leczenie, to okazuje się, że Paco nie jest ich.
Jeszcze nigdy w życiu nie spotkaliśmy ludzi tak pozbawionych uczuć do zwierząt. Nikt nigdy nie miał własnych zwierzaków tak w dupie jak kobieta, od której wynajmujemy gospodarstwo.
Nie wiemy jakim cudem wytrzymaliśmy tutaj tak długo.
Jedynym wytłumaczeniem jest chyba nasza troska o los tych koni. Wiemy bowiem doskonale, że one trafią do rzeźni. Zresztą już raz je wyciągaliśmy z samochodu rzeźnika.

Teraz mówimy głośno o tej sprawie, bo już nic nie mamy do stracenia. Musimy się wyprowadzić ze Śliwiczek. Te trzy lata spędzone tutaj okazały się zmarnowanym czasem. Bardzo napracowaliśmy się aby stworzyć tu Bazę Psów Zaprzęgowych, rozreklamowaliśmy to miejsce, a teraz kiedy ludzie zaczynają do nas przyjeżdżać my musimy się wynosić. Szkoda. Ale nie ma innego wyjścia. Los koni w Śliwiczkach może już być jedynie gorszy, a my nie mamy na to najmniejszego już wpływu.

Teraz musimy jak najszybciej znaleźć inne miejsce. To najważniejsza sprawa.

środa, 11 czerwca 2014

Tak mi przykro

Wczoraj ruszyliśmy na blogu temat bezowocnego oczekiwania na wyniki badań Vilego. Nie wspomnieliśmy przy tej okazji, że uzyskamy odpowiedź na nurtujace nas pytania. Wcześniej czy później. To zbyt ważna dla nas sprawa, abyśmy o niej zapomnieli.

Tak mi przykro, drodzy organizatorzy, ale wyciągniemy od was wiadomość na ten temat. Jakakolwiek ona by była. Nawet jeśli te badania nigdy nie zostały wykonane. Co sami podejrzewamy oraz sugeruje nam coraz większa grupa naszych znajomych.
Tę informację zdobędziemy najpóźniej w dniu naszego przyjazdu do Alty na kolejny Finnmarkslopet w przyszłym roku.

Nie ma drugiego takiego wyścigu w Europie, a my podjęliśmy szereg decyzji i inwestycji ściśle związanych z tą imprezą i nie zamierzamy zmieniać naszych planów. Rozpoczęliśmy już przygotowania do następnego startu i nie zniechęci nas do tego żadne mało profesjonalne zachowanie organizatorów.

Póki co czekamy jeszcze niecierpliwie. Wczoraj obiecano nam, że wyniki otrzymamy w tym tygodniu.
Pożyjemy zobaczymy.

wtorek, 10 czerwca 2014

Autopsja - mission impossible

Kiedy dojechałem z martwym Vilim do Jotki, to musiałem go zaraz oddać Norwegom. Zabrali jego ciało i powiedzieli mi, że Vili trafi do instytutu weterynaryjnego w Tromso. Tam w ciągu 14 dni mieli go zbadać i poinformować mnie o wynikach autopsji.

To było 8 marca. Minęło mnóstwo czasu, a my wciąż nie mamy żadnych informacji na ten temat. Właśnie przed chwilą wysłałem po raz nie wiem który prośbę o przesłanie wyników.
Wysyłałem te maile od początku kwietnia. Nikt na nie nie odpowiadał. Cały kwiecień, potem maj. Wreszcie, jakoś tak w połowie maja, odpisali nam, że organizatorzy wyścigu też jeszcze nie mają tych wyników. I jak tylko je dostaną to zaraz nam je prześlą. Guzik prawda.

Minęły następne tygodnie i cisza. Mam w Norwegii znajomego, który mieszka tam od wielu lat i zna na dodatek ludzi od Finnmarkslopet. Zaczął dzwonić i w efekcie dowiedział się, że wyniki ma główna wetka wyścigu. Przez telefon nie chciała udzielić mu żadnych informacji. Kazała napisać maila. No to do cholery piszę. Dzisiaj po raz czwarty. I znowu nic, cisza. Na usta cisną mi się juz wyłącznie wulgaryzmy. To jest zwykłe chamstwo i tyle. Buraki. Przeżyłem tragedię i bardzo chcę wiedzieć co było przyczyną śmierci Vilego. Jestem to także winny wszystkim moim przyjaciołom, którzy wspierali mnie w tym projekcje. Co i rusz ktoś mnie pyta, co z wynikami. Już sam widzę, że głupio to wygląda. Jakbym coś kombinował. Bez tej wiedzy nie mogę też zacząć normalnie funkcjonować, a te chamy mają wszystko w dupie. To jest niewyobrażalne!
Jesli tak to wyglada, to trzeba było mi go zostawic. Sam bym sobie go zbadał w Polsce i już dawno wiedział co się z nim stało.

Tyle sie mówi pozytywnego o Skandynawach, o ich szacunku dla prawa, o świetnej organizacji. Bzdura. U nas, w Polsce taka sytuacja jednak chyba nie byłaby możliwa. Ja przynajmniej nie spotkałem się nigdy z aż takim olewaniem człowieka, który wiecznie sie dobija o informacje. Skandal i tyle.

Cała ta sytuacja bardzo zmieniła moje postrzeganie Norwegów, wyścigu Finnmarkslopet i jeszcze paru innych spraw związanych z psimi zaprzęgami w ogóle.
O tym jednak przy innej okazji.

niedziela, 8 czerwca 2014

Finnmarkslopet 2014



Opisaliśmy już jak wyglądał nasz udział w tej wielkiej imprezie. Teraz chcemy pokazać Wam jak ten wyścig naprawdę wyglądał w tym roku.

Na jego starcie stanęły 73 zespoły na dystansie 500 kilometrów, 54 na 1000 i 4 juniorów na 200 km trasie. Wiele z nich nie dotarło do mety. Powodów wycofania się z wyścigu było wiele, ale do najważniejszych należały problemy z pogodą. A zwłaszcza burza śniezna, która szalała nad Finnmarkiem od godziny 18 w sobotę do 3 nad ranem w niedzielę.
Koszmarnie silny wiatr wraz z opadem mokrego śniegu poważnie nadwyrężył siły wielu teamów. Odbiło się to na kondycji zaprzęgów, jeśli nie od razu, to w następnych dniach. W takiej, długodystansowej działalności, zazwyczaj efekty różnych przeciwności kumulują się i "atakują" zespół z pewnym opóźnieniem.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...