wtorek, 20 maja 2014

Trening w Gargii, cz. I

Altę można śmiało nazwać światowym centrum mushingu. Choćby ze względu na organizowane tutaj raz do roku wielkie wyścigi. Ale nie tylko dlatego. Zagęszczenie maszerów na kilometr kwadratowy, mówię tylko o tych mieszkających tu na stałe, jest najprawdopodobniej największe na świecie. Do tego na Uniwersytecie Arktycznym w Alcie, jako jedynym w Europie, można studiować kierunek związany właśnie z mushingiem. Jest to roczny kurs dla studentów turystyki i sportu.



Mimo tego jednak, wcale nie było łatwo z możliwością zrobienia treningu.
Tuż obok Alta River Camping, na którym mieszkaliśmy, przepływa rzeka Alta. Zazwyczaj daje ona duże możliwości treningowe. Jej zamarznięta powierzchnia załatwia sprawę. W tym sezonie jednak generalnie mieliśmy kiepską zimę. Brak solidnego mrozu spowodował, że w wielu miejscach rzeka była rozmarznięta. Na takiej rzece lepiej nie brykać zaprzęgiem, bo to może się bardzo źle skończyć.

W związku z tą sytuacją organizatorzy ogłosili, że oficjalnym miejscem dla trenujących zaprzęgów jest Gargia. Aby się tam dostać należało przejechać samochodem ponad dwadzieścia kilometrów przez fantastyczne górskie okolice. Krajobraz Finnmarka poraża surowym pięknem. Wszędzie dookoła góry i mnóstwo przecinających je rzek. Dziko, pierwotnie i nieprawdopodobnie pięknie.

fot. Kasia Piotrowska



Opuściliśmy kamping i ruszyliśmy na południe od Alty. Po kilku kilometrach skręciliśmy w prawo. Poruszaliśmy się drogą, przy której co jakiś czas mijaliśmy drogowskazy kierujące na kolejne farmy husky. Minęliśmy też kennel żywej legendy Finnmarkslopet, człowieka który ten wyścig stworzył, Rogera Dahla. Wiedzieliśmy dobrze, gdzie on mieszka i działa, bowiem dwa dni wcześniej byliśmy u niego odebrać mięso. Roger jest dystrybutorem mięsa dla psów i wielu maszerów zaopatruje się u niego przyjeżdżając na wyścig. Ja kupiłem 120 kilogramów doskonałej mieszanki łososia z wołowiną i wołowymi żołądkami. Łososia w tej karmie było bardzo dużo, co wyraźnie można było wyczuć w zapachu. Prawdziwa bomba kaloryczna, idealna dla ciężko pracujących długodystansowców.

Co ciekawe kupiłem tę karmę w bardzo atrakcyjnej cenie. Nawet jak na polskie zarobki. Kilogram kosztował bowiem 5 zł. W Polsce tego typu mięsne produkty dla psów kosztują od 8-9 złotych do nawet kilkunastu za kilogram. I nigdzie nie znajdziemy łososia w składzie, a już na 100 procent, nie w takiej ilości. Zresztą nasze ceny są zdecydowanie mało przyjazne. W naszym kennelu od zawsze sami produkujemy karmy dla psów, mam na myśli karmy mięsne mokre, nie suche, które kupujemy.
Aby mięso przygotować dla psów musimy je oczywiście kupić. Podstawą są tzw. porcje rosołowe, czyli to co zostaje z kurczaka po wyodrębnieniu z niego udek, skrzydełek i piersi. Zostaje wtedy kręgosłup z szyją, kuprem, żebrami, mostkiem, skórą i tłuszczem. Całkiem sporo z punktu widzenia psiego podniebienia.
Kurzy tłuszcz jest łatwostrawny dla psów i zdrowy. Przy kuprze jest go akurat tyle ile trzeba. Po wyfiletowaniu kurczaka na takiej porcji zostaje też sporo mięsa zapewniającego odpowiedni poziom białka w karmie. Są też chrząstki i raczej miękkie kości. Te zapewniają odpowiedni poziom wapnia, fosforu i innych niezbędnych pierwiastków do prawidłowego rozwoju psiego kośćca.

Porcje rosołowe kosztują około 2 złotych za kilogram. Ale to nie wszystko. Oprócz nich kupujemy śledziony wołowe, serca drobiowe i wołowe, łój wołowy, olej z łososia, olej rzepakowy, siemię lniane, warzywa takie jak buraki, marchew, a także owoce. Tu najlepsze są jabłka. Wszystko to musimy zmielić, poporcjować, zapakować, zamrozić i trzymać w zamrażarce. Jakbyśmy nie robili i nie liczyli, koszt kilograma mięsnej karmy wychodzi około 4 złotych, licząc tylko surowiec i energię elektryczną do jego przetworzenia i zmagazynowania. Nie ma w tej kwocie naszej pracy, naszego czasu, paliwa potrzebnego, aby to wszystko przywieźć i amortyzacji samochodu.

Dlatego cena 5 zł za kilogram karmy w Norwegii jest niezwykle atrakcyjna. Poza tym zrobiona jest ona w dużej części z łososia. W Polsce nawet nie próbowałbym przymierzać się do kupna tej ryby, aby przerobić ją na psią karmę. Nasz kennel poszedłby z torbami w ekspresowym tempie.  

Wróćmy jednak do treningu.
Minęliśmy kennel Rogera Dahla i pojechaliśmy jeszcze głębiej w góry. Całe szczęście, że przed tym wyjazdem założyłem opony z kolcami, bo byłoby z nami krucho. Bardzo strome zjazdy i podjazdy to w Finnmarku coś co spotyka się na każdym kroku. Do tego oczywiście, jak to w Laponii, zalodzone. Tam nie sypie się dróg solą. Pługi zgarniają jedynie śnieg po świeżym opadzie. Czasem posypią asfalt takimi drobnymi kamyszkami. Nie jest to zresztą potrzebne, bo na Północy wszyscy używają kolcowanych opon.

Soli nie sypie się z co najmniej dwóch powodów. Pierwszy to ekologia, a drugi to renifery. Gdyby na drodze leżała sól, to byłyby tam i renifery. Całe stada zlizujących ją z drogi reniferów. 

Przejazd do Gargii był prawdziwą uczta dla oczu. Góry i wijąca się w dole rzeka. Takie widoki towarzyszyły nam w drodze na trening.

Dojechaliśmy na miejsce dość późno. I nie mieliśmy przez to żadnego wyboru miejsca do zaparkowania. Stanęliśmy pomiędzy innymi samochodami i przyczepami w miejscu na pierwszy rzut oka mało komfortowym. Wszystkie inne były już jednak zajęte.

Gargia to wioska, na którą składa się dosłownie kilka domów wciśniętych w głęboką dolinę. Wszystkie domy rozlokowane są wzdłuż asfaltowej drogi przebiegającej przez tę mieścinę. Na końcu, w pewnym oddaleniu od domostw znajduje się wyasfaltowany plac, służący za parking. Tam też asfalt się kończy i droga w dalszym swym biegu ma nawierzchnię szutrową. Chyba taką, bo kiedy zawitaliśmy do Gargii to wszystko przykrywał śnieg.

Na parkingu panował niezły galimatias. Jedne zaprzęgi wracały już z treningu inne dopiero na swój wyruszały. Musieliśmy ustawić się w kolejce. Mogliśmy ten czas poświęcić na przyjrzenie się innym maszerom, ich psom i sprzętowi. Zawsze warto to robić w takich sytuacjach. A nuż podpatrzymy coś co nam się przyda?





Zamierzałem przejechać na treningu około 20 kilometrów. Od jednej z Norweżek dowiedziałem się, ze jeśli 200 metrów na wprost od parkingu skręcę w lewo, a po kilku kilometrach w prawo, to dojadę do dużego jeziora. Jezioro można objechać dookoła i drugą stroną wrócić do Gargii. Ta trasa miała mieć około 20 kilometrów. Miała też być łatwa orientacyjnie, więc sądziłem że nie sprawi mojemu zaprzęgowi żadnych problemów. Ostatecznie zawsze można wrócić ta samą drogą jeśli pojawią się jakieś komplikacje.
Chwilę później okazało się, że większość zaprzęgów, jeśli nie wszystkie, trenujących tego dnia w Gargii, wybierało się właśnie na tę trasę. To była dobra wiadomość. Zabłądzenie w obcym, nieznanym terenie to średnia przyjemność, zwłaszcza kiedy na kampingu czekała na moją ekipę jeszcze niemała dawka pracy. Na drugi dzień trzeba było przecież wysłać wszystkie niezbędne rzeczy na checkpointy. A one same się nie spakują.

Przygotowanie psów do biegu zajmuje trochę czasu. Kiedy jedziemy na trening, czy organizujemy komercyjną przejażdżkę psim zaprzęgiem, to ubranie psów w szelki, przypięcie lin do sań, czy wózka, trochę trwa. Sami tego nie zauważamy tak bardzo, bo jesteśmy wtedy w akcji. W końcu to my wykonujemy te wszystkie czynności. Jednak nasi goście muszą uzbroić się w cierpliwość.
Zawsze zdawałem sobie sprawę z upływającego czasu, ale nigdy nie byłem w sytuacji, kiedy to ja miałem bezczynnie czekać. W Gargii znalazłem się, że tak powiem, po drugiej stronie barykady. Mój zaprzęg nie miał możliwości ruchu dopóki parkingu nie opuściły dwa norweskie zaprzęgi. Obydwa złożone z dziesięciu psów.

Ich właściciele, kobieta i mężczyzna, kręcili się wokół sań i psów. Nie mieli momentów bezczynnego stania. Ciągle coś robili. A to grzebali w saniach, a to przy linach. W końcu zaczęli wydobywać psy z przyczepy. Jednego po drugim, ba jakżeby inaczej. Psa trzeba wyciągnąć z jego boksu i przypiąć do łańcucha, liny, co kto ma przygotowane na tę ewentualność. Dwadzieścia psów i dwie osoby.
W końcu wszystkie psy znalazły się na zewnątrz. Teraz zaczęło się ubieranie. Szelki, buty. Dwadzieścia psów to osiemdziesiąt butów. I nie zawsze od razu założy się but odpowiednio. Czasem trzeba zdjąć i założyć jeszcze raz. W końcu pies nie siada na zydelku i nie podaje grzecznie łapki, jak człowiek w obuwniczym sklepie. "A czas sobie płynie, banalnym tik tak". No może nie takim banalnym akurat.

Wreszcie zaczęło się przypinanie psów do liny, uprzednio rozłożonej na śniegu i przypiętej do sań. Jeden pies, drugi, piąty... i nagle okazuje się, że to nie to miejsce. Przepinka. Lina nie pasuje! Wymiana. Tik tak, tik, tak.
Żadnych zbędnych, czy leniwych ruchów, niepotrzebnych czynności. Nie, to po prostu tyle czasu zajmuje. I nie da się tego przyspieszyć. Dwadzieścia żywych istot, rwących się do biegu, musi znaleźć się na odpowiednich miejscach. I to musi trwać właśnie tyle czasu ile trwa. Ani mniej, ani więcej.
Ktoś kiedyś, dawno temu, powiedział że maszer może stracić wszystko oprócz spokoju i zimnej krwi. No to nie traciliśmy.

Wreszcie nadszedł kres naszego czekania i identyczny taniec z psami mogliśmy rozpocząć i my. Na szczęście w naszym teamie było tylko 10 psów i aż dwóch chłopa do roboty.

Tamtego popołudnia, na własnej skórze, zobaczyłem ile czasu potrzeba na przygotowanie zaprzęgu do biegu z perspektywy kogoś, kto na ten bieg czeka. A niech to!  

W końcu przyszła kolej na nas. Ustawiłem sanie przy przyczepie Norwega. Sam mi to zaproponował, więc chętnie z tej możliwości skorzystałem. Dzięki temu  miałem do czego się przypiąć zanim mój zaprzęg będzie w komplecie, gotowy do biegu.

Zaczęliśmy z Jarkiem kursować między przyczepą, a saniami. Braliśmy po jednym psie, jednego ja i jednego Jarek i truchcikiem do liny. Przypinaliśmy psy samymi obrożami i zakładaliśmy im szelki. Poszło szybko. Szybciej niż Norwegom :)


Przepuściliśmy jeszcze dwa zaprzęgi wracające do Gargii i ruszyliśmy w górę.

Syberiada Sleddog Team


Zanim to jednak nastąpiło, miałem moment ogromnej satysfakcji. Kiedy zapinaliśmy psy, a działo się to w miejscu jakby nie patrzeć dość stresogennym, wszak wszędzie dookoła kręcili się obcy ludzie i jeszcze więcej ich psów, to moje alaskany były nieprawdopodobnie spokojne. Wychodziły z przyczepy, stawały przypięte przy linie i trwały tak bez żadnego szczekania, szarpania liną i tym podobnych zachowań spowodowanych rozsadzającą je energią.
Rozglądały się jedynie wokół siebie, sprawdzając w jakim znalazły się miejscu i gdzie przyjdzie im pobiec. Byłem z nich strasznie dumny. I co tu dużo mówić - z siebie także. W końcu to ja z nimi pracuję na co dzień. Śmiało mogłem powiedzieć ludziom dookoła - Patrzcie to moje psy, tak powinni zachowywać się zawodowcy. No dosyć tego samochwalstwa.

Arina i Dante

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Witaj,
jeśli dodajesz komentarz jako Anonimowy, przedstaw się proszę, lubimy wiedzieć z kim rozmawiamy :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...