niedziela, 25 maja 2014

Trening w Gargii, cz. II


Ruszyliśmy. Ja na płozach sań, a Jarek na siedząco w worku. Droga wiodła początkowo prosto, potem skręciliśmy w lewo, ale cały czas pod górę. Od początku jechaliśmy pomiędzy krzakami brzozy. Tam daleko na północy prawie nie ma już normalnych brzóz, są natomiast jej formy karłowate przypominające krzaki. Zimą ze szlaku widać dość dobrze góry otaczające to miejsce, dzięki czemu trasa jest bardzo atrakcyjna widokowo. Próbowałem wyobrazić sobie tę sama drogę latem, kiedy brzozy maja liście, które prawdopodobnie zasłaniają cały widok. Latem pewnie idzie się tam w niemal zielonym tunelu z brzozowych liści. Trzeba by to kiedyś sprawdzić.


Wszystkie zaprzęgi wracały z góry kompletnie ośnieżone. Maszerzy byli praktycznie biali od butów do pasa a nawet dużo wyżej. Zastanawiałem się dlaczego. Owszem zdarzało mi się być zawalonym śniegiem, ale tylko wtedy kiedy padał śnieg. Tego dnia nie było jednak żadnych opadów. Zastanawiałem się, czy przypadkiem konstrukcja ich hamulców, być może inna niż w moich saniach, nie powoduje obsypywanie śniegiem maszerów podczas hamowania. Kiedy używamy metalowego hamulca, takiej jakby brony, to jego bolce mocno wbijają się w śnieg i dosłownie w nim orzą, więc naturalnie śnieg leci wtedy na nogi stojącego na płozach maszera. Obsypuje jednak wtedy jedynie buty, no do kolan powiedzmy. Ale do pasa?




Wyjaśniło się wszystko kiedy wyjechaliśmy ponad brzozowy zagajnik, czyli jakieś 4-5 kilometrów powyżej Gargii.
Tam po prostu szalał huragan. Na dole cisza, niemal bezwietrznie, a u góry wichura zatykająca dech w piersiach. Dosłownie. Ustawiając się pod wiatr nie sposób było zaczerpnąć powietrza. Nie było opadu śniegu, a i tak widoczność był mizerna za sprawą fruwającego w powietrzu śnieżnego pyłu poderwanego przez wiatr. Przejście z ciszy w burzę było niemal natychmiastowe. Jechaliśmy wśród krzaków, aż nagle droga stanęła dęba, było tak stromo, że idąc za saniami widziałem wszystkie psy dosłownie nad głową. Kiedy doszliśmy do szczytu podejścia, a właściwie kiedy przewinęliśmy się przez jego krawędź, nagle uderzył w nas wicher. W sekundę znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie. Po pierwsze za sprawą wiatru, a po drugie dzięki zmianie krajobrazu. U góry nie było już gęstych brzozowych krzaków, tam była regularna tundra. Ogromna pofałdowana przestrzeń upstrzona jedynie wielkimi głazami i od czasu do czasu jakimś brzozowym krzaczkiem. Dziki i pierwotny krajobraz Dalekiej Północy.

Teraz stało się jasne dlaczego maszerzy tak wyglądali wracając na dół. Raz dzięki konieczności kilkukilometrowej jazdy na hamulcu, a dwa z powodu szaleńczo wiejącego wiatru, który był w stanie śnieg z hamulca wcisnąć bardzo wysoko.


Znaleźliśmy się na płaskowyżu, ale teren i tak wznosił się wciąż do góry. Im wyjeżdżaliśmy wyżej, tym bardziej pogarszała się widoczność. Wyraźnie ładowaliśmy się już w chmury, które tego dnia miały dość niską podstawę.
Nagle ujrzałem jak wysoko w górze cos wyłoniło się z zawieruchy. Po chwili wiedziałem już, że to zaprzęg. On na dół, my do góry. W Polsce niezmiernie rzadko mamy okazję mijać się z innym zaprzęgiem. W ogóle nie spotyka się na treningach żadnych zaprzęgów, a co dopiero mijać się z nimi. Dlatego też nie byłem pewien reakcji moich psów. Zuza, liderka prowadząca tego dnia zaprzęg z Kleinem, lubi sobie podbiec do ludzi spotykanych w lesie w czasie treningu. Jej obowiązkowym numerem jest zaglądanie jesienią do wiader, czy koszyków grzybiarzy. Nic nie daje mówienie ludziom w takich sytuacjach, że moje psy nie są agresywne, i nie mają żadnych złych zamiarów. Grzybiarz poddany takiej próbie i tak nie uwierzy i staje przed Zuzą na baczność. A ona zajrzy do wiaderka i pobiegnie dalej. Tak już ma dziewczyna i nie sposób jej tego oduczyć. Zresztą jak to zrobić?   
 

Tam na płaskowyżu zaprzęg wyłonił się z zawieruchy i gnał w dół wprost na nas. Kilkanaście psów. Szybko zmniejszała się odległość miedzy nami. Jechaliśmy konsekwentnie przed siebie, bo to najlepsze co można zrobić w takiej sytuacji.
I wtedy ... zaprzęgi minęły się na pełnej prędkości. Psy jedynie spojrzały na siebie. Po raz pierwszy zdarzyło nam się cos takiego. Ależ byłem dumny ze swojego zespołu. Fantastyczne uczucie.
Taka mijanka to w końcu świetna okazja do narobienie sobie wstydu. I to na całego. Psy mogłyby pójść na konfrontację z tamtymi :) Mogłoby zaatakować nadbiegający zaprzęg. A taka agresja w trakcie wyścigu karana jest dyskwalifikacją. Wstyd jest jeszcze gorszy, bo taka sytuacja świadczy fatalnie o zawodniku i jego pracy z psami.

Mój zespół wyszedł z tej próby śpiewająco.
Chwilę po mijance z zaprzęgiem, pojawiła się kolejna okazja do sprawdzianu. Z zadymki wyłoniły się tym razem dwa zaprzęgi, jeden za drugim. Potem, po krótkiej przerwie jeszcze jeden i krótko po nim znowu dwa. Łącznie minęliśmy sześć zaprzęgów.

Fot. Kasia Piotrowska

Wszyscy wracali do Gargii. Ostatni minięty zaprzęg to ekipa, która wyruszyła na trening tuż przed nami. Planowali wrócić za trzy godziny, a zjeżdżali już teraz. U góry zatem musiało być jeszcze gorzej niż tutaj. Jeśli to w ogóle możliwe.
Póki co jednak jechaliśmy dalej. Szlak wciąż się wznosił, cały czas byliśmy na podjeździe. Od sześciu kilometrów. Gdzieś tam u góry pewnie w końcu się wypłaszczy. Ale kiedy? Zobaczymy.

W zadymce powoli zaczynałem tracić orientację. Wszędzie wokół wściekle wirował śnieżny pył. Wiatr wciskał go w każdą szparę w odzieży. Najgorszy był jednak brak widoczności. Praktycznie widziałem jedynie na tyle daleko, aby widzieć moich liderów z przodu zaprzęgu, czyli na jakieś góra kilkanaście metrów.
Wymieniałem jakieś uwagi z siedzącym w saniach Jarkiem, ale obaj musieliśmy głośno krzyczeć, aby cokolwiek usłyszeć. Przekrzyczenie wichury nie było proste.

Jarek pokrzykiwał, abym pilnował szlaku, żebyśmy go nie zgubili. Zboczenie z niego, co przy takiej małej ilości śniegu, jaką mieliśmy tamtej zimy, nie było specjalnym problemem. Kiedy śniegu jest dużo, czyli tyle ile powinno go normalnie być w marcu w Laponii, zgubienie uczęszczanego szlaku jest w zasadzie niemożliwe. Po prostu jest on jedyną możliwą drogą, bowiem wszędzie poza nim ugrzęźniemy w głębokim śniegu. Jednak zima 2013/14 nie była normalna. Stale było ciepło, a opady śniegu były symboliczne. W Alcie mówiono nam, ze nie mieli porządnego opadu śniegu od końca grudnia.
W takiej sytuacji opuszczenie szlaku jest dość prawdopodobne. Nie ma wielkiej różnicy, czy jedziemy szlakiem, czy gdzieś indziej zupełnie. Wszędzie jest podobnie.

Na uwagi Jarka odpowiadałem, że nie mogę mu tego zagwarantować, bo guzik widzę i mogę jedynie domyślać się, że jedziemy dobrze.

Mogła to jednak zagwarantować Zuza. Ona doskonale wyczuwała swoimi łapami, nosem, głową i jeszcze jakimiś zmysłami, które my ludzie zatraciliśmy dawno temu żyjąc w cywilizowanym świecie.
Zuza prowadziła zaprzęg z niesamowitą pewnością siebie. Bez najmniejszych wątpliwości. Jakby kierował nią zamontowany w głowie GPS.
Nie miała gogli na oczach. Wiatr zapewne wciskał jej śnieg pod powieki, na pewno mocno mrużyła oczy. A i tak bezbłędnie odnajdywała drogę. Na dodatek nie znając jej w ogóle. Przecież wszyscy byliśmy w tym miejscu pierwszy raz w życiu!

Z każdym metrem pokonywanej trasy wyraźnie pogarszała się widoczność. Dalsza jazda nie miała najmniejszego sensu.
Jarek wyszedł z sań, abym mógł je odwrócić.

- Zuzia, wracamy - krzyknąłem przed siebie na tyle głośno, aby psy miały szansę mnie usłyszeć w zadymce.

Zuza i reszta psów, jakby tylko czekały na taką decyzję. Natychmiast zawróciły. Pozostało mi jedynie szybko odwrócić sanie. Jarek wskoczył do worka i już jechaliśmy z powrotem.

I nagle cud. Cisza. Wiało nam teraz w plecy, dzięki czemu wichura nie była już tak dokuczliwa, a puchowe kaptury izolowały także od szumu wiatru. Było to aż nierealne. Odwracam głowę pod wiatr i znowu huk sztormu, skręcam głowę z powrotem, cisza. Niesamowite wrażenie. Wreszcie nie musimy do siebie wrzeszczeć, aby cokolwiek usłyszeć.

Przed sobą mieliśmy sześć kilometrów zjazdu do Gargii. Pokonywaliśmy je błyskawicznie, pchani na dodatek siłą wichury. W tym pędzie na moment zgubiliśmy szlak. Ale natychmiast Zuza skorygowała błąd.

Chwilę później mieliśmy z Jarkiem krótką sprzeczkę. Jarek twierdził, ze powinniśmy skręcić w lewo, ja że musimy jechać prosto, w końcu sam już nie wiedziałem. Wiedziały natomiast psy.
Zuzia i Dante poprowadziły prosto, bez cienia wątpliwości i po chwili jesteśmy na powrót wśród brzozowych krzaków. Teraz mamy jasność - jesteśmy na dobrej drodze.
W tym miejscu zjazd zrobił się ostrzejszy i psy pognały jeszcze szybciej. Cały czas musiałem używać hamującej maty, aby utrzymywać napiętą linę między psami, a saniami.
 

To już była końcówka treningu. Minęliśmy jeszcze śnieżny mostek, na którym sanie ledwie się mieściły, zaraz potem, tuż przy szlaku stał zaprzęgowy wózek, niemal całkiem zasypany śniegiem, ponad który wystawała jedynie kierownica i fragment ramy. Wyglądał jakby ktoś go zostawił w trakcie jakiegoś treningu. Może zaskoczył go nagły opad śniegu i nie dał rady dalej na nim jechać? Może więc odpiął psy i zwyczajnie poszedł z nimi w dół, a po wózek wróci kiedy zniknie śnieg?

Krótko później znaleźliśmy się na dole. W Gargii. Wszyscy, którzy mijali się z nami wyżej kończyli już się pakować i odjeżdżali w stronę Alty. My zrobiliśmy dokładnie to samo.



Niesamowite było to, że u góry, na płaskowyżu tak potwornie wiało, a w dolinie panował kompletny spokój. Takie właśnie są góry. Niepokoiły mnie warunki pogodowe, których zaznaliśmy na treningu. Na sobotę, dzień startu wyścigu, prognozy pogody zapowiadały jeszcze gorszą zawieruchę. A wtedy wszystkie zespoły będą już na trasie. Nie będzie lekko, to pewne.
Póki co jednak byłem niesamowicie zadowolony z tego biegu. Psy pokazały klasę i dużą formę. To był bardzo dobry trening i przyniósł sporą dawkę optymizmu przed czekającym nas wyścigiem.

1 komentarz:

  1. Moim marzeniem jest przejechać się takim psim zaprzęgiem. Zazdroszczę! ;)

    OdpowiedzUsuń

Witaj,
jeśli dodajesz komentarz jako Anonimowy, przedstaw się proszę, lubimy wiedzieć z kim rozmawiamy :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...