Smyk* przyszedł na świat 12 marca 2012 roku. Jego mamą była Schiera, a tatą wnuk mamy - Sarm. Pewnie przez to bliskie pokrewieństwo nóżki Smyka nie były zdrowe i sprawiały mu trochę kłopotów. Ale tylko nóżki.
Smyk pod każdym innym względem był najnormalniejszym źrebakiem. Chciał brykać na łące, galopować wśród traw i promieni słońca. Nie przejmował się swoim kalectwem.
Smyk miał właścicieli, ale oni nie interesowali się jego problemami. Nie interesował ich mały, wesoły, choć chory konik. Nie mieli potrzeby oglądania go, czy przebywania w jego towarzystwie. Tak samo jak i innych źrebaków, które przyszły na świat trochę wcześniej od Smyka.
Miał na szczęście Darię, Kacpra i Krzyśka, którzy byli z nim od jego narodzin. Spędzali ze Smykiem co dziennie długie godziny i szukali sposobu, aby mu pomóc.
Problemem źrebaka były jego nogi. Tylne miały tzw. miękką pęcinę, która nie pozwalała dzieciakowi normalnie chodzić. Przednie nogi tez miały jakiś problem, ale na początku nie było wiadomo, czy aby nie jest on spowodowany kłopotami tylnych.
Weterynarz wezwany przez trójkę Smykowych opiekunów dostrzegł szansę na wyleczenie konika. Powiedział, że trzeba mu założyć gipsy na tylne nogi, tak aby dać szansę ścięgnom i więzadłom się wzmocnić. Powiedział też, że jest duża szansa na to, ze konik stanie normalnie na nogi.
Od słów wszyscy przeszli do czynów. No może nie wszyscy, bo właściciele Smyka nie byli najwyraźniej zadowoleni z takiego obrotu sprawy. Woleli, żeby Smyka nie było, żeby umarł po prostu i nie tworzył kosztów. Bo przecież "koszty leczenia będą duże". Faktycznie były ogromne. Założenie gipsów na obie nóżki kosztowało 400 zł.
Na szczęście wtedy jeszcze opiekunowie Smyka mieli coś do powiedzenia i się udało. Smyk dostał swoje gipsy i szansę na normalne chodzenie.
Wiele razy w ciągu dnia i nocy opiekunowie odwiedzali Smyka w jego boksie, który specjalnie dla niego zbudowali. Musieli go zbudować, bo w stajni nie było takich luksusów. A Smyk musiał być odizolowany od reszty stada. Przez trzy tygodnie nie mógł biegać, nie mógł strzelać baranków, bo gips mógł się uszkodzić i cała praca pójść na marne.
Siedział więc biedak razem z mamą w stajni. A na zewnątrz było tak pięknie! Trwała wiosna w najlepsze, świeciło słońce, pachniały trawy i ziemia była taka ciepła. Smyk nie mógł spokojnie usiedzieć w ciemnej stajni. Stajni z małymi ciemnymi okienkami. W niej nie było słońca. Właściciele nie widzieli potrzeby, aby w stajni było jasno. Ważne, że w ich apartamentowcach przez duże okna wpadało słońce. Kogo by tam obchodził Smyk. To przecież tylko koń, głupie zwierzę. Po co mu słońce.
Pewnego dnia stało się coś złego. Gipsy zaczęły się ruszać, rozpadać. Jasne było, ze trzeba je zdjąć i założyć jeszcze raz nowe.
Nie spodobało się to właścicielom Smyka. Znowu te 200 zł. Okropnie wielkie pieniądze. Jednak się zgodzili. Z resztą, gdyby było inaczej to opiekunowie zapłaciliby za gipsy i tyle. Na tym etapie nie mieli najmniejszego zamiaru przejmować się zdaniem nieczułych na los zwierząt właścicieli Smyka. Trwała już na dobre walka o jego życie.
Znowu musiał siedzieć w ciemnej stajni. Jego mama też ledwo wytrzymywała tę sytuację, musiała przecież być ciągle przy swoim synku. Wciąż wołała inne konie, pragnęła ich bliskości i towarzystwa. Konie to niesłychanie stadne zwierzęta. Muszą być razem. Bliskość zapewnia im poczucie bezpieczeństwa i spokój.
Dlatego opiekunowie każdą wolna chwilę spędzali ze Smykiem i jego mamą. Zazwyczaj tez były z nimi inne konie, które też pragnęły dać im swoje towarzystwo. Nie było tylko właścicieli tego stada. Prze pierwsze dwa miesiące życia Smyka nie poczuli potrzeby zobaczenia go na własne oczy. Z daleka, przez telefon próbowali kierować jego życiem.
Mijał czas i nieubłaganie zbliżał się termin wyjścia koni do ekowioski, w której pracowały w lipcu, każdego roku z dziećmi.
Opiekunowie wiedzieli, że to może być termin dla Smyka ostateczny, jeśli nie postawią go na nogi. Z weterynarzem zdjęli gipsy. Smyk chodził teraz znacznie lepiej. Widać było jak z każdym dniem jego nogi robią się co raz mocniejsze. Smyk bardzo chciał chodzić, chciał żyć i cieszyć się światem.
Daria znalazła w Sopocie bardzo dobrego
końskiego ortopedę. Miał przyjechać i zdiagnozować Smyka. Kolejne straszliwe 200 zł do wydania. Opiekunowie mieli nadzieje, że diagnoza da szansę Smykowi. W końcu wiedzieli, ze gipsy znacznie poprawiły jego chodzenie. Ortopeda nie zdążył jednak dojechać. Smyk razem z resztą stada wyruszył w sześciokilometrową wędrówkę do ekowioski. Poszedł na swoich chorych nóżkach w drogę, która przekraczała jego możliwości. Musiał strasznie cierpieć, kiedy biegł za swoją mamą. Opiekunowie słyszeli i słyszą do dziś jego wołanie, jakby krzyczał - Mamo poczekaj, ja nie mogę tak szybko biec!
Daria, Kacper i Krzysiek nie mogli już nic zrobić. Właściciele Smyka odebrali im prawo do decydowania o jego losie. Zostali jeszcze przy tym zrugani, że narazili ich na koszty lecząc bez sensu konia, którego należało "zutylizować", jak wyraził się mąż właścicielki.
Smyk dotarł do ekowioski. Przeszedł swoją własną krzyżową drogę, tylko po to, aby wezwany tam weterynarz go uśpił. W dużym zresztą pośpiechu, bo tego samego dnia przyjeżdżały pierwsze dzieci.
Długo opiekunowie opłakiwali Smyka. Bardzo długo nie mogli dojść do siebie. Nigdy wcześniej nie zetknęli się osobiście z tak przedmiotowym traktowaniem zwierząt, żywych, czujących i rozumnych istot. I to przez ludzi, którzy na stronie internetowej ekowioski mają zamieszczone słowa o "ogromnym poszanowaniu dla przyrody". Jak widać to tylko słowa.
Smyk żył krótko, ale dzięki swoim opiekunom choć przez ten krótki czas, zaznał miłości i ciepła. Zaznał opieki i troski ludzi, którzy nie spali po nocach zastanawiając się jak mu pomóc. I pomogliby, gdyby mieli choć trochę więcej prawa do tego.
Biegaj nasz Smyku wesoło po Wiecznych Łąkach, gdzie nie ma bólu, chorób i wstrętnych ludzi liczących jedynie pieniądze. Ciesz się słońcem i zieloną trawą. Może pewnego dnia spotkamy się tam wszyscy i znów przytulimy do Twojego ciepłego i wilgotnego pyszczka, którym tak lubiłeś nas dotykać.
Smyk* - imię Smyk zostało nadane konikowi przez jego opiekunów, gdyż właściciele w ogóle nie byli zainteresowani ani nadawaniem imion narodzonym w gospodarstwie źrebakom, ani nawet zapisywaniem dat ich narodzin, odwiedzaniem źrebaków oraz wyrabianiem im odpowiednich, obowiązkowych dokumentów.
STRASZ-NE. Bardzo, naprawdę bardzo mi przykro. Widziałam Wasz bazarek, wstawię link na fanpage Pies w Warszawie, mam też jakieś rzeczy które mogłabym Wam przekazać na niego.
OdpowiedzUsuńWitaj,
OdpowiedzUsuńbardzo dziękujemy za wsparcie. Tak, to co dzieje się w Śliwiczkach to koszmar dla każdego normalnego człowieka.
Pozdrawiamy serdecznie.