27 stycznia 1994 wbiliśmy się z moim przyjacielem Adamem w czterystumetrową, lodową drogę w Tatrach. Lód pokryty był mocno zmrożonym śniegiem, dzięki czemu wspinaliśmy się w bardzo dużym tempie, ale jednocześnie nie mieliśmy jak się asekurować. Normalnie, podczas wspinaczki w samym lodzie do asekuracji stosuje się śruby lodowe wkręcane w lód. To do nich przypinamy linę, która zapewnia nam asekurację. W twardym śniegu należy stosować szable śnieżne, ale tych akurat nie mieliśmy. Szliśmy więc na tzw. "żywca", czyli bez żadnej asekuracji.
Adam tego dnia wspinał się szybciej ode mnie. W pewnym momencie dzieliło nas dobre pięćdziesiąt metrów. Spieszyliśmy się. Nadciągał halny i pierwsze jego oznaki już dostrzegaliśmy. Nie było to zresztą trudne, bo po prostu wiało jak jasna cholera. Na dodatek, jak to przy halnym, u góry temperatura była wyższa niż na dole. Odwrotnie niż jest normalnie.
Przez to, że na górze było cieplej, z grani sypały się odłamki lodu i twardego śniegu. Jedne małe, drugie większe. Co i rusz coś waliło mnie w kask, w barki, plecak. W pewnym momencie dostałem w twarz. Bez sensu, odruchowo spojrzałem w górę słysząc spadającą bryłę. Ta trafiła mnie w pysk dokładnie w momencie kiedy podniosłem głowę.
Zalałem się krwią. Bolał mnie nos. To on oberwał najbardziej. Dłonią w rękawicy zebrałem śnieg i przyłożyłem go do nosa, aby zimnem zatamować krwotok. W końcu mi się to udało. Śnieg pode mną był czerwony. Wyglądało to jakby kogoś zamordowano w tym miejscu.
Już miałem ruszyć dalej, kiedy usłyszałem lecące naprawdę duże coś. W żargonie alpinistycznym mówiliśmy na takie duże bryły "telewizor" i raczej na myśli mieliśmy ruski Rubin, ze względu na rozmiar. To była bryła lodu, która mogła zakończyć żywot wspinacza. Teraz już nie próbowałem nawet spojrzeć ponad siebie. Skuliłem się jedynie i przesunąłem może z pół metra w prawo. Tyle na ile pozwoliły mi wbite w lód czekany i raki.
Telewizor szczęśliwie przeleciał z mojej lewej strony. Zahaczył mnie jednak. Poczułem mocne uderzenie w lewe ramię i biodro. Szarpnęło mną potężnie, ale przyklejony do lodowej ściany i czekanów, wytrzymałem to uderzenie. Patrząc w dół, między nogami widziałem jak coś leci w kłębach śnieżnego pyłu w kierunku wielkiego pola śnieżnego trzysta pięćdziesiąt metrów niżej.
I wtedy zrozumiałem co to jest. To nie był "telewizor". W kłębach pyłu błyskało od czasu do czasu coś niebieskiego. "Telewizory" nie mają takich kolorów! W środku tego spadania znajdował się Adam! To on spadał. I leciał prosto w objęcia śmierci!
W błyskawicznym tempie spadł na śnieżne pole. Musiał grzmotnąć w nie z ogromną prędkością i siłą. Stamtąd kolejne czterysta metrów zjechał w kłębowisku lawiny, którą wywołał swoim upadkiem.
Byłem wstrząśnięty. Na moich oczach ginął mój przyjaciel. Człowiek, z którym wspinałem się od dwóch lat, z którym planowałem wspaniałe wyprawy w wielkie góry. Jeszcze jakiś czas temu rozmawialiśmy, zastanawialiśmy się co robić w tych warunkach, a tu nagle on leci, mija mnie jak pociąg pospieszny i najprawdopodobniej ginie. Nie mógł przecież przeżyć upadku z czterystu metrów i potem jazdy w lawinie. To było niemożliwe!
c.d.n
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Witaj,
jeśli dodajesz komentarz jako Anonimowy, przedstaw się proszę, lubimy wiedzieć z kim rozmawiamy :)