Musiałem schodzić. I to szybko. Warunki pogarszały się z każdą chwilą. Halny rozkręcał się coraz bardziej. Rosła temperatura. Na polach śnieżnych śnieg zaczął przypominać wklęsłą soczewkę. Zrobił się mokry i ciężki. Cały Kocioł pod Rysami mógł w każdej chwili wyjechać. A wtedy.... szkoda gadać.
To co poszło za Adamem było ledwie wierzchnią warstwą zalegającą w Kotle. Reszta wciąż tam była.
Przemykałem gdzieś przy skałach, unikając otwartych przestrzeni. Nie było to łatwe. Ponadto usiałem nadrabiać drogi.
Mój umysł działał teraz jak precyzyjna maszyna, która miała mnie wynieść żywego z tamtego miejsca. Tylko to się teraz liczyło. Musiałem uznać Adama za zmarłego. Nie miał przecież żadnych szans. Nawet jeśliby przeżył upadek i jakimś cudem przeleciał żywy przez Kocioł, to musiałaby go zabić lawina, która zeszła po nim. Mógł jeszcze, ewentualnie żyć przysypany śniegiem, pewnie nieprzytomny. Zanim jednak ktokolwiek by go odnalazł, to umarłby z wychłodzenia.
Tymczasem schodziłem. Robiłem wszystko co możliwe, aby przeżyć. Dopiero gdzieś za Bulą poczułem się pewniej. To poczucie było złudne, bo gdyby faktycznie wyjechała góra Kotła, to lawina schodziłaby właśnie tędy, na staw poniżej.
Mimo tej świadomości zacząłem myśleć, że wyjdę z tego cało. Wtedy powróciły myśli o Adamie.
- Co ja powiem jego matce? - tłukło mi się po głowie.
- Jak wytłumaczę, że jej syn zginął, a ja wyszedłem żywy? Jak powiedzieć takie coś matce?
Pokonałem lodowy próg na samym dole podejścia i chwilę później znalazłem się na stawie. Wiedziałem, że mi się udało. A także to, że nie mogę tego tak zostawić. Musiałem coś zrobić. Choćby po to, bym nie miał później do siebie pretensji, że nic nie zrobiłem. Wolałem zaryzykować własnym życiem, niż winić siebie do końca życia, że go tam zostawiłem.
Ruszyłem z powrotem. Tak jak kilka godzin temu podchodziliśmy razem. Znowu dotarłem pod lodowy próg. Wcześniej nie widziałem żadnych śladów Adama. Lawina zatrzymała się nad progiem. Zamierzałem tam dotrzeć i szukać go w śniegu. Było to okropnie ryzykowne. Na stawie miałem jakąś szansę w razie zejścia kolejnej lawiny, mogłem przewidzieć kierunek jej uderzenia, a ze względu na dużą odległość, miałbym dość czasu, aby rozpocząć ucieczkę.
Pod, czy nad progiem nie miałem już żadnych szans. Wiedziałem o tym, a mimo to czułem, że muszę go szukać. Wszystko inne przestało się wtedy liczyć.
Podchodząc pod próg ujrzałem ludzi idących w moją stronę. Byli jeszcze daleko. To zespół wycofujący się z Kazalnicy. Liczyłem na to, że oni wszystko widzieli ze swojej ściany. Może wiedzą gdzie wylądował Adam? Miałem taką nadzieję. W trójkę szukalibyśmy go skuteczniej. Ponadto jeden z nich mógłby ruszyć po pomoc do schroniska.
Postanowiłem na nich poczekać pod progiem. Dotarli do mnie niebawem. Już z daleka jeden z nich coś do mnie krzyczał. Przez wiatr jednak nie mogłem nic z tego zrozumieć. Widziałem tylko, że on to powtarza co chwilę. Ruszyłem w ich kierunku. Chciałem jak najszybciej usłyszeć co on do mnie krzyczy.
- ..... do schroniska.....
- .....poszedł do schroniska.
Wreszcie znaleźliśmy się tak blisko siebie, że usłyszałem wszystko wyraźnie:
- Twój partner poszedł do schroniska!
- Jak to poszedł?! - zapytałem i jednocześnie osunąłem się na śnieg. Zwyczajnie nogi odmówiły posłuszeństwem i usiadłem.
- Przecież on spadł, potem lawina, jak to poszedł? - niczego już nie rozumiałem.
- Widzieliśmy wszystko. Zjechał z lawiną, właściwie na niej. Jakimś cudem go nie wciągnęła pod śnieg. Dojechał tak do progu, wstał i poszedł na dół.
Nie mogłem uwierzyć. To co mówił ten człowiek było nieprawdopodobne. Niemożliwe. Przecież ... Nie ważne. Istotne było tylko to, że Adam żyje. A skoro poszedł sam dalej, to znaczy, że nie jest jakoś specjalnie poturbowany. Chyba, że był w jakimś szoku .
Musiałem lecieć na dół. Jak najszybciej. Podziękowałem chłopakom z Kazalnicy i ruszyłem do schronu. Po drodze musiałem jeszcze zwinąć nasz obóz nad Czarnym Stawem. Namiot i sprzęt biwakowy schowaliśmy pod skałą. Musiałem teraz ją znaleźć. Nie było to łatwe, ale się udało. Szedłem najszybciej jak mogłem w stronę schroniska. Dotarłem tam już po zmroku. Nigdzie nie natknąłem się na Adama. To znaczyło, że najprawdopodobniej już tam dotarł. Co za ulga!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Witaj,
jeśli dodajesz komentarz jako Anonimowy, przedstaw się proszę, lubimy wiedzieć z kim rozmawiamy :)