piątek, 17 czerwca 2016

Opowieść taternicka: Zakończenie

Wieczorem dotarłem do schroniska przy Morskim Oku. Od razu skierowałem się do dyżurki TOPRu. Urzędował tam ratownik. W razie czego to on pierwszy rusza na akcję w swoim rejonie, albo tą akcją kieruje.
Był nim wtedy Adam Marasek, jeśli dobrze pamiętam. bardzo doświadczony ratownik.

- Twój kumpel pojechał już karetką na dół - powiedział kiedy wszedłem do dyżurki - czekali na ciebie dobre pół godziny, ale musieli już jechać
- Co z nim? Jest cały? W szoku? Jak tu dotarł? - zasypałem go pytaniami
- Jest cały, nawet chyba niczego nie złamał. To cud. Słuchaj on wyczerpał farta na kolejne pięć wcieleń! - opowiadał - Przyniosło go dwóch kolesi, którzy znaleźli go na stawie.

Znowu usiadłem. Ratownik dał mi herbaty. To co mówił świadczyło, że Adam przeszedł cały Czarny Staw, zszedł moreną czterysta metrów na Morskie Oko i tam pewnie opuściły go siły. Zobaczył światła schroniska, może ludzi i wreszcie padł. Znaleźli się jednak jacyś dwaj faceci, którzy zatargali go do Moka.

Pogadaliśmy jeszcze chwilę i wyszedłem. Musiałem pojechać za Adamem do szpitala w Zakopanem.
Spieszyłem się, busy odjeżdżające z Palenicy nie będą na mnie czekać. Wiedziałem, o której odjeżdża ostatni. Spojrzałem na zegarek i .... do diabła, nie zdążę! Mimo to ruszyłem szybko w dół. Wiatrzysko szalało, co i rusz z drzew spadał z hałasem śnieg. Przez halny zrobił się mokry i gałęzie nie mogły go już utrzymać. Co chwila ciężki ładunek lądował na asfalcie. Miałem nadzieję, że mnie nie trafi żaden z nich.

Kiedy miałem za sobą półtora, czy dwa kilometry, usłyszałem zjeżdżający od strony schroniska samochód. To był leśniczy z Wanty. Wiedział co się stało i kim jestem. Byliśmy z Adamem gwiazdami dnia w schronisku. Wszyscy o nas mówili.

- Jedziesz do szpitala? - zapytał
- Tak!
- To wsiadaj, zwiozę cię do Bukowiny, bo z Palenicy to już niczego dzisiaj nie złapiesz. Busy nie jeżdżą przez ten halny.
- Wielkie dzięki!

Uradowany wsiadłem. Moje szczęście trwało jednak bardzo krótko. Leśniczy swoją Ładą Nivą postanowił nie marnować czasu. Jechał w dół bardzo szybko. Rozpędzał auto na krótkich prostych, po czym mocno hamował przed zakrętami. Droga do Moka wiedzie serpentynami, non stop pod górę, momentami bardzo stromo. Teraz waliliśmy cały czas w dół, a asfalt przecież był pokryty bardzo mokrym śniegiem. Leśniczy dokonywał cudów przyczepności. Pamiętam, że pomyślałem przez moment:

- Cholera nie zabiły mnie góry, a wykończy mnie ta jazda!

Tymczasem leśniczy prowadził bardzo pewnie. Trzeba mu to oddać. Ani razu nawet się nie ślizgnęliśmy.
Dowiózł mnie do samej Bukowiny Tatrzańskiej i wysadził na przystanku PKS.
Nadaremno. I tak nie zdążyłem na autobus. Była już dwudziesta druga i żaden autobus już nie jechał. Zdarzył się jednak cud. Kolejny tego dnia.

Stałem tam wtedy na tym przystanku z ogromnym plecakiem. miałem w nim wszystkie swoje rzeczy, cały sprzęt biwakowy, czyli namiot, karimaty, śpiwór, kuchenkę, gary i kartusze gazowe. Oprócz tego targałem jeszcze rzeczy Adama, które zostawił pod skałą, w miejscu naszego biwaku. Ważyło to wszystko ze czterdzieści kilo. A miałem za sobą przecież podejście pod ścianę, samą wspinaczkę niemal na szczyt, zabrakło mi pięćdziesiąt metrów do niego, traumatyczne zejście i galop z Moka w dół zanim nie spotkałem leśniczego. Jednym słowem padałem na pysk.
Kiedy już w wyobraźni widziałem jak drałuję dwadzieścia kilometrów do Zakopanego z tym przeklętym worem na plecach, to zobaczył busa. Zbliżał się do przystanku. Machnąłem ręką.

- Jedzie pan do Zakopanego? - zapytałem kiedy się zatrzymał
- Nie do Poronina tylko, zjeżdżam już do domu.
- To zabiorę się z panem - z Poronina to już może tylko z dziesięć kilometrów, więc już było dobrze.

W czasie jazdy zacząłem opowiadać co się stało i dokąd jadę.

- Wiesz co? Zawiozę cię do szpitala. Gdzie będziesz lazł po nocy z Poronina.

Kurcze ale szczęście! Po raz trzeci tego dnia szczęście uśmiechnęło się do mnie. Facet zawiózł mnie prosto pod izbę przyjęć zakopiańskiego szpitala i jeszcze nie wziął żadnych pieniędzy. powiedział, że w takiej sytuacji nie może wziąć kasy, to sprawa honoru.

Wszedłem do szpitala. Na izbie powiedzieli mi na jaki oddział mam iść. Poszedłem.

- Dobry wieczór. Szukam Adama, przywieźli go dzisiaj z Moka. Miał wypadek w górach.
- Tak, tak, drugie drzwi na lewo.
- Dziękuję.

Poszedłem tam. Wszedłem do sali, w której było chyba z osiem łóżek. Rozejrzałem się dookoła i nie widząc nigdzie Adama obróciłem się żeby wyjść. Pielęgniarka pewnie się pomyliła.
Kiedy byłem z powrotem w drzwiach usłyszałem:

- Krzysiek, tu jestem.

To był głos Adama. Odwróciłem się i spojrzałem na łózko, z którego dochodził głos. Leżał tam jakiś facet z ogromna głową. Cholera, to był on. Miał strasznie spuchniętą twarz. Dlatego go nie poznałem.

- Żyjesz! Ależ to wyglądało! Jak się czujesz, co mówią lekarze?
- Boli mnie wszystko jak diabli, mam odmrożone dłonie, obdartą ze skóry twarz, ale nie mam żadnego złamania. Wyobrażasz sobie?

To, ze on wyszedł z tego żywy to cud, a na dodatek bez żadnych poważnych obrażeń. Stłuczenia, otarcia, lekkie odmrożenie. Tego nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Czasem jednak coś takiego się zdarza.
Adam, jak powiedział mi wtedy i później, poślizgnął się na zalodzonej płycie tuż pod szczytem. Przez halny zrobiło się u góry ciepło i ta płyta odkleiła się od skały. Wyjechała pod ciężarem Adama razem z nim.
Przeleciał dobre piętnaście metrów swobodnym lotem zanim grzmotnął w lód w rysie. Minął tam mnie i poleciał jeszcze czterysta metrów tym bardzo stromym lodem. następnie walnął w śnieg zalegający w Kotle pod Rysami i zsunął się nim kolejne czterysta metrów. Dogoniła go jeszcze lawina, z którą zjechał do wspomnianego już wcześniej progu.
Uratował go plecak, wypchany kurtką puchową i puchowym wielkim śpiworem, który Adam kupił za kupę forsy tuż przed wyjazdem, a którego bał się zostawić pod skałą. Mógł ktoś go przecież ukraść. Strach przed złodziejem uratował mu życie, bo ten wciśnięty do plecaka na pałę śpiwór zadziałał jak poduszka powietrzna. Musiało tak być. Choć to i tak czysty fart, że akurat tym plecakiem Adam walił we wszystkie przeszkody po drodze. Wcale tak być nie musiało.

No cóż, na tym ta historia się kończy. Wspomnę jedynie, że Adam wyszedł po dwóch dniach, na własne życzenie, ze szpitala. Musiał zdążyć na ślub swego przyjaciela, gdzie miał być świadkiem. Wsiedliśmy do pociągu i całą drogę mieliśmy przedział tylko dla siebie, bo nikt nie chciał siedzieć obok zakapiora z obitym pyskiem i całym łbem w bandażach. Dzięki im za to!
Dwa miesiace później, również w podłej pogodzie, stanęliśmy znowu pod tą ścianą. Tym razem puściła nas. Na dodatek przeszliśmy ją w rewelacyjnym czasie. Tak hartuje sie stal i tak trzeba brać się za bary z własnymi niepowodzeniami i lękami.

P.s.
Równy rok po tamtym wypadku, siedzieliśmy z Adamem w schronisku Murowaniec w Dolinie Gąsienicowej. Przy piwie świętowaliśmy rocznicę tamtego wypadku. Zastanawialiśmy się kim mogli być ci dwaj kolesie, którzy Adama zanieśli do Moka. Kiedy tak sobie wspominaliśmy nagle zdałem sobie sprawę, że przy stole obok siedzi jakichś dwóch typów i też coś wspominają. Usłyszałem słowa "Moko, stracił przytomność, spadł z Rysy". Przysłuchiwałem się coraz mocniej. Szturchnąłem Adama i on też zaczął podsluchiwać. I wiecie co? To byli ci dwaj! Siedzieliśmy wtedy obok siebie, stół w stół! To było nieprawdopodobne.
Wreszcie była okazja im podziękować.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Witaj,
jeśli dodajesz komentarz jako Anonimowy, przedstaw się proszę, lubimy wiedzieć z kim rozmawiamy :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...