środa, 2 marca 2016
Wspomnienia z Inarijarvi Expedition 2010
Tak wygląda wyprawowy poranek, kiedy jest bardzo zimno.
O piątej rano zaczęliśmy powoli budzić się do życia. Szło nam to opornie. Perspektywa wyjścia ze śpiworów i namiotu na zewnątrz, gdzie temperatura spadła do minus 40 stopni, nie była zbyt zachęcająca. Odwlekaliśmy ten moment ile tylko się dało. Powolne wynurzanie ze śpiwora to norma w takiej sytuacji. Zesztywniałe i zakwaszone mięśnie nie pomagają sprawnie i szybko się poruszać. Potrzebują trochę rozruchu. Jednak czas naglił. Kończyło się jedzenie dla psów i paliwo do kuchenek. Przed nami wciąż było ponad sto pięćdziesiąt kilometrów szlaku i bardzo chcieliśmy pokonać tę odległość tego dnia i znaleźć się wreszcie w ciepłej chacie.
Jednak zimno spowalniało nasze ruchy. Dobrze byłoby napić się gorącej herbaty, czy kawy. To jednak musiałoby zabrać wiele czasu. Trzeba by stopić śnieg, zagotować powstałą w ten sposób wodę, i tak dalej. Mieliśmy na to zbyt mało paliwa.
Dlatego postanowiliśmy najpierw ruszyć. Rozgrzać się biegiem, a postój na śniadanie, na kawę i obowiązkowe karmienie psów zrobić trochę później, kiedy słońce przegoni nieco ten wielki mróz. To był dobry pomysł. Psy zjadły duży posiłek o pierwszej w nocy, więc ich brzuchy były pełne. Mogliśmy zatem taki plan wprowadzić w życie.
Stopniowo, w miarę wykonywanych czynności, nasze mięśnie zaczynały działać. Ruch rozgrzewał. Zwijaliśmy namiot, pakowaliśmy śpiwory i gary w sanie. Psy tymczasem wciąż spały na słomie przykryte kocami. Dopiero kiedy wszystko spakowaliśmy to zaczęły się ruszać. Pozałatwiały swoje fizjologiczne potrzeby, poprzeciągały się i zaczęły kręcić. W ten sposób, tak samo jak my, szukały ciepła w ruchu.
Zebraliśmy do worków słomę spod psów. Może nam się jeszcze przydać w dalszej części trasy. Mieliśmy już jechać prosto do bazy, ale nie byliśmy do końca pewni, czy te sto pięćdziesiąt kilometrów puści nam w całości. Dlatego lepiej mieć jeszcze słomę. W razie ewentualnego biwaku.
O szóstej z minutami ruszyliśmy. Psy były zadowolone, że mogą rozgrzać się biegiem. My staraliśmy się im jak najbardziej pomagać odpychając się nogami, tak aby było nam cieplej.
Nad śniegiem unosiła się, gruba na kilkadziesiąt centymetrów mgła, niechybna oznaka wielkiego mrozu.
Płozy sań strasznie hałasowały na twardym i mocno zmrożonym śniegu. Dźwięk jaki wydawały przypominał pisk.
Kiedy jest tak zimno nie można niczego pokpić. Nie wolno nam zdjąć rękawiczek, choć podczas manewrów ze sprzętem jest tego ogromna pokusa. Jednak ich zdjęcie, choćby na kilka minut, może zakończyć się odmrożeniami. Tak samo z twarzą. Ją również musimy zasłonić tubą, kominem, kołnierzem kurtki, czy kominiarką.
Biegnąc przed siebie zbliżaliśmy się jednak do słonecznego ciepła. Około siódmej słońce wreszcie pojawiło się nad widnokręgiem. Teraz z każdą chwilą robiło się nam cieplej. Faktyczna temperatura zmieniała się znacznie wolniej niż ta odczuwalna. Jednak najważniejsze jest to jak się czujemy. A ruch i słońce robiły swoje.
Pół godziny później zatrzymaliśmy się wreszcie na śniadaniowy postój. Musieliśmy przygotować psom gęstą zupę i sami też coś ciepłego wypić i zjeść. Zapowiadał się piękny, ale też długi i trudny dzień. Od biwaku przejechaliśmy mniej więcej dwadzieścia kilometrów. Zostało nam ich jeszcze ponad sto trzydzieści. Warunki jednak były świetne. Zmrożony śnieg nie hamował sań, psy biegły po nim lekko i szybko. Jeśli tylko utrzyma się pogoda to wieczorem będziemy w bazie.
Laponia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Witaj,
jeśli dodajesz komentarz jako Anonimowy, przedstaw się proszę, lubimy wiedzieć z kim rozmawiamy :)