niedziela, 25 kwietnia 2010

Dzień Trzeci

Druga noc na jeziorze była chyba rekordowa jeśli chodzi o temperaturę. Musiała otrzeć się o -30. Jednak w namiocie było zupełnie znośnie. Musimy tutaj powiedzieć, że sprzęt tzn. namiot, śpiwory i puchowe kurtki spisały się znakomicie i potwierdziły się słowa Skandynawów, którzy twierdzą, że nie ma złej pogody tylko jest zła odzież.

Po bardzo mroźnej nocy wstał zupełnie bajkowy świt. Wschód słońca na tamtych szerokościach geograficznych to spektakl trwający niemal dwie godziny. Przed piątą pojawiła się na wschodzie czerwona poświata. Wyglądało to jak łuna wielkiego pożaru rozlana na widnokręgu. Dobre półtorej godziny nic się w tym obrazku nie zmieniało, aż nagle, dosłownie w jednej chwili, słońce wystrzeliło nad horyzont i rozpoczął się dzień.







Wydawało nam się, że to będzie ostatni nasz dzień na jeziorze i następną noc spędzimy już w bazie, w łóżkach. Do końca zostało tylko 80 kilometrów, a wcześniej robiliśmy po 90 na dobę, więc jadąc non stop powinniśmy dać radę. Wszak możemy zrobić tylko jedną długą przerwę na trasie, w czasie której nakarmimy psy, a potem jechać już do oporu.

Po doświadczeniach poprzednich dni, kiedy to przygotowywaliśmy jedzenie i wodę dla psów i siebie o świcie, przy dużym mrozie, postanowiliśmy teraz najpierw ruszyć, jechać aż słońce zacznie mocniej grzać i dopiero wtedy zatrzymać się na postój.
Szybko zlikwidowaliśmy obóz i wystartowaliśmy do jak sądziliśmy ostatniego etapu wyprawy.

Popełniliśmy jednak fatalny w skutkach błąd. W pośpiechu nie założyliśmy psom butów. Resztę zrobił twardy, zmrożony śnieg.

Po pierwszym biwaku ruszyliśmy dość późno, kiedy śnieg był już bardziej miękki dzięki działaniu słońca. Powodowało to, że psy biegnąc po takim śniegu, radziły sobie bez butów. Musieliśmy tylko zwracać uwagę na śnieżne kulki tworzące się na łapach.
Na zmrożonym sytuacja była zupełnie inna. zamiast śnieżnych kulek tworzyły się lodowe grudki, które są niezwykle groźne dla psich łap.
Na takim podłożu powinniśmy od razu użyć butów, bezwzględnie!

Tak właśnie się stało tamtego dnia. Po około 5-6 kilometrach Daria zauważyła, że coś niedobrego dzieje się z jej psami. natychmiast zatrzymała się i zaczęła sprawdzać łapy. Też stanąłem i poszedłem zobaczyć co się dzieje. Widok był fatalny. Wszędzie gdzie stawały psy były krwawe ślady. Dopiero teraz zauważyłem, że w moim zaprzęgu nie jest lepiej.
To mógł być koniec jazdy tego dnia.
Najpierw dokładnie wyczyściliśmy wszystkie łapy z lodowych grudek. Niektóre tak mocno przywarły do sierści łap, że musieliśmy je wygryzać.
Wolne od lodu łapy przeglądaliśmy dokładnie, żeby ocenić rozmiar skaleczeń.
Na szczęście okazało się, że mamy do czynienia tylko z otarciami. Co prawda były one również bardzo groźne, ale nie tak jak otwarte rany, który równie dobrze mogły w takiej sytuacji powstać.

Mieliśmy dużo szczęścia, gdyby bowiem okazało się, że rany są groźniejsze, to musielibyśmy tam biwakować i po prostu czekać aż sytuacja się poprawi. Tutaj jednak pojawiał się problem żywności i paliwa, które mieliśmy wyliczone na trzy doby plus lekki zapas.
O ile z prowiantem nie było dramatu, bo byliśmy w stanie spokojnie jeden dzień obejść się bez niego zarówno my jak i psy, to z paliwem sytuacja wyglądała już o wiele groźniej.
Brak paliwa to brak wody, a bez niej koniec wyprawy przyszedłby błyskawicznie.
Działaliśmy w permanentnym niedostatku płynów, zapewniając organizmom jedynie niezbędne minimum. Gdybyśmy choć trochę zeszli poniżej jego poziomu, to wyprawa nie miałaby żadnych szans na powodzenie.

Zdawaliśmy sobie w pełni sprawę z powagi sytuacji. Wszystkie psy dostały buty i ruszyliśmy w dalszą drogę. Teraz postoje były znacznie częstsze. Co kilka kilometrów sprawdzaliśmy łapy. Złapaliśmy taki rytm - trzy, może cztery kilometry jazdy i sprawdzanie. Czasem któryś pies zgubił but, to zakładaliśmy mu nowy. I znowu trzy - cztery kilometry.




Z czasem nasz nastrój się poprawił, psy biegły normalnie, a to oznaczało, że otarcia nie były tak poważne jak mogły być. Mimo to byliśmy wciąż bardzo ostrożni.
Kilometr po kilometrze przybywało nam drogi, zbliżaliśmy się do końca jeziora, do miejsca od którego pojedziemy już prosto do Inari, do bazy.
Jednak moment ten wciąż był przed nami. Czas mijał, a my wciąż brnęliśmy do przodu tęsknie wypatrując oznak końca zamarzniętego jeziora.
Kilka razy myśleliśmy, że to już, za chwilę, ale to okazywało się jedynie kolejnym zwężeniem, po którym znowu wody jeziora rozlewały się szeroko.
Niskie tempo jazdy spowodowane koniecznością ciągłego pilnowania łap, potęgowało tylko wrażenie ogromu pokonywanej trasy, a zwłaszcza tej jej części, która była dopiero przed nami.

Wreszcie po kilku godzinach jazdy brzegi zaczęły wyraźnie się ku sobie schodzić, a widnokrąg przed nami przysłoniły nam drzewa. Po raz pierwszy od ponad dwóch dni mieliśmy przed sobą las!

Przyspieszyliśmy. Planowaliśmy w "narożniku" Inarijarvi spędzić kilka godzin na gotowaniu i odpoczynku. Z łapami nie było źle, więc mogliśmy ostatni kilometr, czy dwa pojechać normalnym tempem.
I wreszcie! Teraz już ewidentnie las otaczał nas z trzech stron, a na dodatek stanęliśmy tuż obok kierunkowskazu z napisem Inari 62km.
W normalnych warunkach i o takiej porze mielibyśmy pewność, że jeszcze tego samego dnia znajdziemy się w bazie, bowiem przejechanie 62km nie stanowiłoby żadnego problemu, ale nie było normalnych warunków, tylko trudna czekająca nas walka o ukończenie pętli.

W tym miejscu spędziliśmy niemal cztery godziny. Kuchenki dawały nam porządnie w kość, a my mimo tego postanowiliśmy się wreszcie napić. Trochę się nam to udało. Dużo wody "wlaliśmy" też w psy. Częściowo w jedzeniu, ale też sporo poprzez strzykawkę. Tak, tak, podawaliśmy psom wodę z glukozą prosto w psie "paszcze", strzykawką właśnie. Bardzo im to zresztą smakowało. Zapobiegało to odwodnieniu psów i dawało im dużą dawkę energii.






Podczas tego postoju radykalnie zmieniła się pogoda. Kiedy zaczynaliśmy gotować święciło fantastycznie słońce, ale później zaczęło mocno wiać. Naprawdę mocno.
Później doszedł do tego śnieg. Całkiem sporo śniegu.





Ostatnie chwile tego postoju były już dość nerwowe. Wiało coraz silniej, co w połączeniu z dość mocno padającym śniegiem spowodowało, że wyraźny dotąd szlak zniknął całkowicie.
Od teraz czekało nas mozolne torowanie w nawianym śniegu. Północ postanowiła zatrzymać nas u siebie na dłużej, a w każdym razie robiła wszystko aby tak właśnie się stało.
Dotąd mieliśmy przeciwko sobie tylko silny mróz i choć wiało też mocno wcześniej, to jednak dopiero teraz zobaczyliśmy na co stać naturę.

Po szlaku nie pozostał żaden ślad poza czerwonymi tyczkami dla skuterów, ale dla psów to było stanowczo za mało. Wciąż schodziły gdzieś na boki tracąc orientację na śnieżnej pustyni. Co jakiś czas trzeba było zatrzymywać zaprzęg, wbijać kotwicę i iść naprowadzać psy na właściwy kierunek.
Wiatr szalał coraz bardziej zwłaszcza, że znowu znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, gdzie mógł się rozpędzić. Wraz z nim przyszedł niż i znaczne ocieplenie. O świcie ruszaliśmy przy blisko trzydziestu stopniach mrozu, teraz zaś temperatura oscylowała w granicach zera, a padający śnieg od czasu do czasu zamieniał się w deszcz.

Przy takim wietrze nie byliśmy w stanie prosto jechać saniami, gdyż były one spychane w bok. To były godziny prawdziwej walki!

Wreszcie popołudniu dotarliśmy do wsi Partakko, dojazd do której był fantastyczną odmianą po bieli jeziora. Otóż ostatnie dwa kilometry przed wsią pokonaliśmy lądem, jadąc krętymi leśnymi drogami. Jaka to była przyjemność! Wreszcie zakręty, zjazdy, podjazdy. Psy pobudzone zapachami kręcących się gdzieś reniferów gnały znowu jak opętane. Bardzo ten odcinek podniósł nasze morale. Zwłaszcza, że od momentu kiedy zaczęliśmy dokładnie pilnować psich butów, problemy z ich łapami zniknęły.
Także wichura w tej części trasy nie dawała się tak we znaki jak jeszcze chwilę temu. W tym rejonie jezioro przypominało bardziej krętą rzekę, więc mogliśmy skutecznie chować się przed wiatrem.

Postój zorganizowaliśmy niemal wśród domów położonych na obu brzegach jeziora w oddaleniu od nich o jakieś trzysta metrów. Po raz pierwszy na tej wyprawie obszczekały nas wiejskie psy.
Znowu topienie śniegu na wodę, karmienie psów, i znowu strzykawki z glukozą. wszystkie psy miały doskonały apetyt i chętnie jadły. Niestety skończyło się w tym miejscu mięso. Nie to było jednak najgorsze. Otóż Odyn, lider zaprzęgu Darii, doszedł do tego miejsca na ostatnich nogach. Widać było, że jest bardzo zmęczony. Zjadł jednak chętnie swoją porcję mocno namoczonego mięsa i wypił dużo wody z glukozą. Niestety potem przyszła straszna biegunka. Jego organizm nie zdążył przyswoić wypitej wody ani zjedzonego pokarmu. Odyn opadł zupełnie z sił. Stało się jasne, że resztę drogi odbędzie w saniach.
Przygotowałem mu miejsce u siebie, spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy do bazy, od której dzieliło nas jeszcze pięćdziesiąt kilometrów. Byliśmy zdecydowani dotrzeć do niej jeszcze tego dnia, choćby było to późną nocą.

Po mniej więcej pięciu kilometrach znowu znaleźliśmy się na otwartej, ogromnej przestrzeni, a wiatr o którym niemal zapomnieliśmy w Partakko, dawał o sobie znać jeszcze bardziej niż wcześniej.
Znowu zaczęła się walka ze spychanymi w bok saniami. Znowu musieliśmy przebijać się przez nawiany śnieg. Kiedy zrobiło się ciemno sytuacja zaczęła pogarszać się dosłownie z minuty na minutę.
W powietrzu wirował śnieżny pył, szlak można było rozpoznać jedynie po tyczkach, które na szczęście miały naklejone kawałki odblaskowej taśmy, dzięki której były widoczne w ciemnościach.
Na dodatek psy miały ogromne problemy ze znalezieniem właściwej drogi i posuwaliśmy się naprzód zygzakiem bez sensu nadrabiając drogi. Jednocześnie walczyliśmy z coraz mocniej spychanymi saniami. Ten odcinek to była prawdziwa droga przez mękę!
Zaczynało dopadać nas totalne zmęczenie. W planach mieliśmy już być o tej porze w bazie, jednak przez problemy z łapami i warunkami na trasie, okazało się to nierealne.
Znowu spadło tempo. Z czasem nawet do zera, gdyż wiało tak potężnie, że nie sposób było poruszać się naprzód.

Nie mieliśmy innego wyjścia jak biwakować. Wiatr, jak dowiedzieliśmy się później, wiał tej nocy z prędkością około 110km/h. I był najgorszym na tej wyprawie i na pewno najdramatyczniejszym w całym naszym życiu.
O tym jednak już w następnym poście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Witaj,
jeśli dodajesz komentarz jako Anonimowy, przedstaw się proszę, lubimy wiedzieć z kim rozmawiamy :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...