wtorek, 6 kwietnia 2010

Dzień Drugi

Po nocnych przygodach wstaliśmy o całkiem rześkim poranku około piątej. Czekała nas masa roboty tego dnia. Pierwszym zadaniem było śniadanie dla psów i dla nas. O ile to pierwsze było tylko problemem czasowym - kuchenka spirytusowa pracowała wolno, ale w końcu efektywnie - o tyle sprzęt przeznaczony dla ludzkiego użytku zawiódł na całej linii.
Palnik gazowy nawet nie zasyczał. To zjawisko nakazało nam spojrzeć na termometr. Ten bezczelnie zatrzymał się na -28 i nie miał zamiaru się ruszyć. Może to i dobrze, bo wtedy mógłby zejść jeszcze niżej.
W każdym razie gaz zamarzł i nie było co na niego liczyć. Może później?












Byliśmy głodni, a w saniach mieliśmy granulowane mleko i musli, o herbacie i kawie nawet nie wspominając. Jakże cudownie smakuje aromatyczna kawa w tak romantycznej oprawie?
Nie mamy pojęcia, bo tego dnia, ani w żadnym następnym nie było nam dane jej skosztować.

Awaryjnie zabraliśmy jeszcze wojskową kuchenkę na paliwo stałe. Jej moc była okrutna, a sprawność wprost nieopisana. Szkoda tylko, że autor nadruku na opakowaniu nie wspomniał, że to kuchenka wojskowa i owszem, ale dla wojsk w Iraku!
Za nic stałe paliwo nie miało ochoty się zapalić. Dopiero potraktowane spirytusem rozbłysło nieśmiałym ogienkiem.

Na szczęście mieliśmy rezerwowy palnik spirytusowy, na którym udało się stopić dostateczną ilość śniegu, aby uzyskać litr wrzątku. Kiedy już szukaliśmy w bagażu pudelka z kawą, a woda w menażce zbliżała się do stanu wrzenia....to zaimprowizowana kuchenka w sobie znany tylko sposób, bez udziału osób trzecich, a nawet drugich, przechyliła się i zakończyła nasze marzenia o aromatycznej kawie. Cały wrzątek wylądował w śniegu wytapiając w nim niezwykle malowniczą dziurę.

Nie było rady, musieliśmy zacząć od nowa. Tym razem zredukowaliśmy już jednak nasze potrzeby do mleka i musli.
Mniej więcej po upływie pół godziny, nie czekając już na wrzątek, wsypaliśmy mleko do menażki i dodaliśmy do tego musli.
Nie było to śniadanie bogów, o nie. Płatki owsiane, kukurydziane, nasiona słonecznika, rodzynki i inne suszone owoce przypominały zdecydowanie drewniane wióry, a nie coś do jedzenia. Nie mieliśmy jednak wyboru, coś musieliśmy zjeść i wypić.

Po "śniadaniu" zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wstało słońce i zrobiło się znacznie cieplej, a my rozpoczęliśmy najbardziej psychodeliczny dzień w całej naszej zaprzęgowej karierze, choć zaczynając go nie mieliśmy o tym pojęcia.










Dzień zaczął się fantastycznie. Znów jechaliśmy lawirując pomiędzy wyspami porośniętymi tajgą. Od czasu do czasu mijały nas skutery z turystami. Tamtejsza norma to przewodnik i dwójka turystów na wynajętych skuterach. Co istotne to to, że zawsze omijali nas szerokim łukiem, żeby nie wywoływać niepotrzebnego stresu u psów. Ich pozdrowienia stały się sympatyczną normą podczas wszystkich spotkań. Od czasu do czasu ktoś z nich zatrzymywał się na krótką pogawędkę. Skąd jedziecie? Dokąd? Trzysta kilometrów? Poważna sprawa! Życzymy powodzenia!
Tak wyglądały te krótkie spotkania. Co ciekawe skutery mijały nas zawsze między godziną 10 i 15. Poza tym nie widywaliśmy absolutnie nikogo. Ani ludzi, ani zwierząt. Prawdziwa pustynia!

GPS pokazał, że mamy za sobą 90 kilometrów. Wtedy właśnie wyjechaliśmy na najszerszą część jeziora. Brzegi gwałtownie rozeszły się gdzieś na boki, i znaleźliśmy się bardzo daleko od nich, a naszą drogą była teraz biegnąca naprzód prosta.







Brzegi stały się ciemnymi kreskami baaardzo daleko zakreślonymi na horyzoncie. Byliśmy w ciągłym ruchu, a zdawało się, że stoimy w miejscu. Gdzieś przed nami musiało być wreszcie jakieś zwężenie, musieliśmy tam w końcu dotrzeć, ale mimo upływu dwóch, trzech godzin nic się nie zmieniało. Wciąż było tak samo daleko!
Nigdy wcześniej nie przeżyliśmy takiej sytuacji.
Powoli mijały kolejne kilometry, według mapy miało ich być 74.

Zdarzało się czasem, że któryś z brzegów zbliżył się do nas, aby chwilę później szybko oddalić się ponownie i pogrzebać naszą nadzieję na zmianę krajobrazu.
Po około 40 kilometrach zrobiliśmy postój. Znowu zaczęło się topienie śniegu i ponowna walka z kuchenkami. W słońcu było bardzo ciepło, dzięki czemu udało się nam nawet odpalić gaz.
Pragnienie paliło okrutnie ale przy tym tempie topienia śniegu nie byliśmy w stanie go skutecznie zaspokoić.










Po dłuższym postoju pojechaliśmy dalej. I znowu prosta przed nami ciągnęła się bez końca. Momentami byliśmy oddaleni od siebie 1000 - 1500 metrów. Poza postojami nie rozmawialiśmy ze sobą. Każde z nas pokonywało trasę samotnie zmagając się z własnymi myślami, które krążyły wokół liczb. 74 minus 10km/godz razy trzy godziny...to jeszcze za mało do końca. I tak w kółko. W tej samotnej podróży towarzyszyły nam oprócz psów tylko cienie.






Jadąc tak nawet nie zauważyliśmy kiedy zrobiło się ciemno. Zmrok zapadał tam około 20.30, po niekończącym się okresie szarówki.
Chcieliśmy jechać aż do momentu kiedy skończy się ta piekielna prosta, aby dzień kolejny i ostatni, jak mieliśmy nadzieję, rozpocząć już powrotem do bazy drugą stroną jeziora.
Mijały kolejne godziny, a prosta nie miała zamiaru się skończyć. Wtedy to Klein zatrzymał zaprzęg i spojrzał na mnie wymownie. Ten tytan pracy miał na dzisiaj dość. Musieliśmy rozbić obóz. Mieliśmy za sobą 180 kilometrów, przed sobą zaledwie 80 i wszelkie podstawy do nadziei, że to ostatni biwak na tej wyprawie, a następną noc spędzimy już w bazie pełnej wody mineralnej, soków i ciepłego jedzenia.

1 komentarz:

  1. Niesamowita wyprawa, podziwiam szczerze. Czekam na relację z jej końca! Dziękuję za odwiedziny na moim blogu, pozdrawiam znad samiutkiego morza.

    OdpowiedzUsuń

Witaj,
jeśli dodajesz komentarz jako Anonimowy, przedstaw się proszę, lubimy wiedzieć z kim rozmawiamy :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...