środa, 4 listopada 2015
Wspomnienia z wyprawy
16 marca, o szesnastej byłem już od trzech godzin na szlaku. Jak zwykle nie udało się wystartować o wcześniej planowanej godzinie. Najpierw była to 10, potem 12. Ostatecznie wyruszyłem na trasę kolejnej wyprawy o 13.
Mam sklerozę i nic na to nie poradzę. Pakuję coś w sanie, ktoś coś do mnie gada, ja do tego kogoś, a po chwili zaczynam się zastanawiać, czy wsadziłem już to w sanie, czy jeszcze nie. Sprawdzam więc. Tak wsadziłem. Robię tak nie wiem ile razy w trakcie pakowania. Tak mam i już. Albo to początki sklerozy, albo roztargnienie, czy jeszcze coś innego. Nie wiem. Pal to diabli. Z wieloma sprawami nie jestem w stanie niczego zrobić, to niech i z tym tak będzie.
Zresztą w końcu ruszyłem. Tym razem było ze mną 11 psów. Klein, Zuza, Henia, Bria, Sofi, Pips, Dante, Arina, DeDee, Tanda i Szejen. Zespół najlepszy pod moim słońcem. Wspaniałe psy, większość w solidnym już wieku, więc ogromnie doświadczone. Psy, na które zawsze mogę liczyć i znam je doskonale. Tysiące kilometrów przebyliśmy razem w polskich lasach, w fińskiej tajdze, czy norweskich górach. To doskonały zespół psio-ludzki.
Spokojnie podążamy szlakiem na północ. Tym razem chcemy dotrzeć tam, gdzie nie było nas nigdy wcześniej. Pięć lat temu objechaliśmy z Darią dwoma zaprzęgami wielkie jezioro Inari dookoła, teraz zamierzam pojechać wzdłuż tego samego jeziora, ale inaczej. Dalej na północ. Taki jest cel wyprawy Laponia 2015.
Wystartowałem z wioski Inari, po 13 kilometrach znalazłem się przy świętej wyspie Samów, Ukko. Tam planowałem na chwilę się zatrzymać, dać psom coś do wypicia. Dałem, ale postój ograniczyłem do minimum, bo strasznie przy wyspie wiało. Psy mogły zwyczajnie zmarznąć.
Napojony zaprzęg pognał dalej. Konsekwentnie trzymałem się z psami lewego brzegu. Mijaliśmy bokami kolejne wyspy, przybywało kilometrów na gpsie.
Kiedy przemierza się wielkie lapońskie przestrzenie, zarówno psy jak i człowiek w zaprzęgu zapada w jakiś rodzaj transu. Liczy się tylko bieg przed siebie. Dzięki temu długie godziny spędzone na szlaku mijają nam szybciej.
Po trzydziestu kilometrach zatrzymałem zaprzęg na trochę dłużej. Wyciągnąłem z sań turystyczną lodówkę, w której wożę przygotowane wcześniej jedzenie dla psów. Wyciągnąłem także psi cooker.
Wlałem do niego nieco paliwa i rozpaliłem. Izopropanol buchnął wysokim na metr płomieniem. Kiedy ogień się uspokoił wstawiłem w niego wiadro z wodą. Nie musiałem wiercić otworu w lodzie, czy topić śniegu. Wystarczyło dziabnąć czymkolwiek w zbitą skorupę, aby dostać się do wody. W dzień było bardzo słonecznie, co powodowało topnienie śniegu. Tworzyły się zwyczajne kałuże czystej wody. W nocy dwudziestostopniowy mróz przykrywał wodę lodowo - śnieżną skorupą.
Tak prosty dostęp do wody to luksus na polarnych wyprawach.
Kiedy woda w cookerze podgrzała się na tyle, aby rozgrzać nią karmę, to wlałem ją do lodówki. Chwilę później psy jadły ciepłą, tłustą zupę, a ja piłem herbatę z termosu. Sielanka.
Po jedzeniu ruszyliśmy dalej. Zuza prowadziła zaprzęg z Kleinem pewnie i zdecydowanie, jakby znała teren. Zresztą on nie był skomplikowany. Wielka, otwarta przestrzeń, ogromnego zamarzniętego jeziora. Wszędzie biało. A środkiem tej scenerii biegnący szlak nie dawał możliwości zabłądzenia. Nie w tym miejscu przynajmniej.
Po kolejnych dziesięciu kilometrach dotarliśmy do miejsca, w którym pięć lat temu walczyliśmy z Darią i syberianami o życie. Tak blisko bazy, ledwie 40 kilometrów od chaty rozegrała się jedna z najbardziej dramatycznych chwil w naszym życiu. Z psów, które teraz biegły ze mną, był wtedy tam tylko Klein. Musiałem zapytać go, czy pamięta to miejsce i tamte wydarzenia.
- Hej, Klein! Pamiętasz to miejsce?
Popatrzył tylko na mnie i biegł dalej.
Było już bardzo późne popołudnie i słońce mocno chyliło się ku zachodowi. Zaczynał się spektakl zwany Światłami Północy. Najpierw bardzo długo zapadający zmierzch. Słońce schodzi coraz niżej i niżej, w końcu znika za widnokręgiem, ale wisi gdzieś tam jeszcze długo. Przez to wciąż jest jasno, a niebo robi się intensywnie różowe. Zawsze w takich momentach jadę oniemiały pokazem piękna natury.
Różowy kolor, najpierw jasny, potem coraz ciemniejszy, wreszcie gaśnie. Na Dalekiej Północy po trwającym półtorej godziny zmierzchu, nagle nastaje ciemność, jak za sprawą przekręconego wyłącznika.
Razem z mrokiem przychodzi mróz. W czasie jazdy wyraźnie można poczuć jak on tężeje z każdą chwilą. Zapinam wszystkie zamki kurtki, zmieniam czapkę na cieplejszą i zakładam grubsze rękawice. Psy przyspieszają. Zawsze tak na nie działa ciemność. Ich bieg staje się bardziej dynamiczny, są mocniej pobudzone. Budzą się w nich wszystkie zmysły.
Po ciemku opuszczam osadę Partakko. Ostatnią ludzką siedzibę na przestrzeni kolejnych 60 kilometrów. Następni możliwi do spotkania ludzie pojawią się dopiero w Sevettijarvi. Po 100 kilometrach biegu na północ. To tam właśnie zmierzam z moim zaprzęgiem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Witaj,
jeśli dodajesz komentarz jako Anonimowy, przedstaw się proszę, lubimy wiedzieć z kim rozmawiamy :)