Jak to z nią bywa pojawiła się nagle
wczoraj wieczorem i równie nagle zniknęła. Zrobiła mniej więcej
piętnastominutowy pokazik i nie zdążyłem nawet ustawić statywu z
aparatem. W każdym razie była, pokazała się i mam nadzieję na
znacznie więcej.
Wczoraj też eksplorowałem dalej teren
wokół domu. Na mapie znalazłem szlak prowadzący do Jokkmokk i
Kabdalis. Ruszyłem nim szczęśliwy, że nie wszystkie drogi
prowadzą przez tamę na rzece Lulealven, dokąd dotarłem
przedwczoraj. Do zapory prowadzi dość karkołomna trasa. Wijąca
się w górach w zasadzie ścieżka szerokości sań. Jest na niej
mnóstwo podjazdów i co oczywiste także zjazdów. Te są wyjątkowo
ekscytujące. Duża stromizna to duża prędkość zaprzęgu nawet
pomimo hamowania. Przy tych prędkościach przelatuje się między
drzewami dosłownie na milimetry. Trzeba być bardzo skupionym, aby
nie doszło do wypadku.
Na koniec, ostatni kilometr do zapory
wiedzie zalodzoną asfaltową drogą. Mocno w dół. Idzie ona także
po samej zaporze, na drugą stronę rzeki. Na szosie jest bardzo
ślisko, a hamowanie mało skuteczne. To taki zjazd, który po prostu
trzeba przetrwać.
Kiedy natomiast zbliżyłem się do
zapory, mym oczom ukazał się widok wprost imponujący. Zapora jest
ogromna. Wznosi się dobre pięćdziesiąt metrów nad lustro rzeki po drugiej stronie rzeki. Do tego
otaczają ją góry. Pięknie i groźnie jednocześnie.
Wczoraj, po
przeżyciach około zaporowych, chciałem trasy łatwiejszej, na której
nie będę musiał się tak mocno skupiać, a Erene łatwo poradzi
sobie z zaprzęgiem.
Właśnie taką
trasą okazał się szlak do Jokkmokk, którym wyruszyliśmy wczoraj.
Do Jokkmokk mam
czterdzieści sześć kilometrów, więc szlak zapowiadał się
doskonale. Zapowiadał, bowiem po mniej więcej półtora kilometra od
domu skończył się na jakiejś asfaltówce.
Rozglądałem się
wokół szukając znaczników, pojechałem po śladach jakiegoś skutera, nic.
Szlaku dalej nie ma. Najprawdopodobniej nie ma go jeszcze. Jest
początek zimy, turyści jeszcze nie dotarli, więc nie ma dla kogo
go utrzymywać w przejezdnym stanie.
W tej sytuacji
wybrałem jazdę szosą. Najpierw po lodzie, a po kilku kilometrach
skręciłem w inną, mniej uczęszczana szosę, którą przykrywał
przyjemny śnieg. Psom biegło się doskonale, ja moglem odpocząć od
trudności technicznych, a Erene bezstresowo rozkoszować się jazdą
zaprzęgiem.
Przez dwadzieścia
kilometrów spędzonych na szosie, minął nas jeden samochód.
Poczułem się jak
maszerzy z Alaski, którzy do treningów wykorzystują Denali
Highway, na której mijają się z tirami, z rzadka oczywiście.
Wystarczy, że na takiej drodze zaprzęg trzyma się prawej strony i
można śmigać. Kierowcy tutaj są bardzo ostrożni zbliżając się do
psów.
Dzisiaj dzień odpoczynkowy, wizyta w sennym Jokkmokk, a jutro wracamy do zaprzęgowego młyna. Przed świętami pierwsza próba z dużo dłuższym dystansem niż dotychczas, czyli ponad 50 km. W święta atak na 100. Pierwszy wyścig coraz bliżej.
Cudowne się to czyta. Wyobraźnia podsuwa przepiękne widoki. Ach! Jak chciałoby się to przeżyć samemu!
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejne relacje.