Ruszyliśmy. Ja na płozach sań, a Jarek na siedząco w worku.
Droga wiodła początkowo prosto, potem skręciliśmy w lewo, ale cały czas pod
górę. Od początku jechaliśmy pomiędzy krzakami brzozy. Tam daleko na północy
prawie nie ma już normalnych brzóz, są natomiast jej formy karłowate
przypominające krzaki. Zimą ze szlaku widać dość dobrze góry otaczające to
miejsce, dzięki czemu trasa jest bardzo atrakcyjna widokowo. Próbowałem
wyobrazić sobie tę sama drogę latem, kiedy brzozy maja liście, które
prawdopodobnie zasłaniają cały widok. Latem pewnie idzie się tam w niemal
zielonym tunelu z brzozowych liści. Trzeba by to kiedyś sprawdzić.
Wszystkie zaprzęgi wracały z góry kompletnie ośnieżone.
Maszerzy byli praktycznie biali od butów do pasa a nawet dużo wyżej.
Zastanawiałem się dlaczego. Owszem zdarzało mi się być zawalonym śniegiem, ale
tylko wtedy kiedy padał śnieg. Tego dnia nie było jednak żadnych opadów.
Zastanawiałem się, czy przypadkiem konstrukcja ich hamulców, być może inna niż
w moich saniach, nie powoduje obsypywanie śniegiem maszerów podczas hamowania.
Kiedy używamy metalowego hamulca, takiej jakby brony, to jego bolce mocno
wbijają się w śnieg i dosłownie w nim orzą, więc naturalnie śnieg leci wtedy na
nogi stojącego na płozach maszera. Obsypuje jednak wtedy jedynie buty, no do
kolan powiedzmy. Ale do pasa?
Wyjaśniło się wszystko kiedy wyjechaliśmy ponad brzozowy zagajnik, czyli jakieś 4-5 kilometrów powyżej Gargii.
Tam po prostu szalał huragan. Na dole cisza, niemal
bezwietrznie, a u góry wichura zatykająca dech w piersiach. Dosłownie. Ustawiając
się pod wiatr nie sposób było zaczerpnąć powietrza. Nie było opadu śniegu, a i
tak widoczność był mizerna za sprawą fruwającego w powietrzu śnieżnego pyłu
poderwanego przez wiatr. Przejście z ciszy w burzę było niemal natychmiastowe.
Jechaliśmy wśród krzaków, aż nagle droga stanęła dęba, było tak stromo, że idąc
za saniami widziałem wszystkie psy dosłownie nad głową. Kiedy doszliśmy do
szczytu podejścia, a właściwie kiedy przewinęliśmy się przez jego krawędź,
nagle uderzył w nas wicher. W sekundę znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie.
Po pierwsze za sprawą wiatru, a po drugie dzięki zmianie krajobrazu. U góry nie
było już gęstych brzozowych krzaków, tam była regularna tundra. Ogromna
pofałdowana przestrzeń upstrzona jedynie wielkimi głazami i od czasu do czasu
jakimś brzozowym krzaczkiem. Dziki i pierwotny krajobraz Dalekiej Północy.
Teraz stało się jasne dlaczego maszerzy tak wyglądali
wracając na dół. Raz dzięki konieczności kilkukilometrowej jazdy na hamulcu, a
dwa z powodu szaleńczo wiejącego wiatru, który był w stanie śnieg z hamulca
wcisnąć bardzo wysoko.
Znaleźliśmy się na płaskowyżu, ale teren i tak wznosił się wciąż do góry. Im wyjeżdżaliśmy wyżej, tym bardziej pogarszała się widoczność. Wyraźnie ładowaliśmy się już w chmury, które tego dnia miały dość niską podstawę.
Nagle ujrzałem jak wysoko w górze cos wyłoniło się z
zawieruchy. Po chwili wiedziałem już, że to zaprzęg. On na dół, my do góry. W
Polsce niezmiernie rzadko mamy okazję mijać się z innym zaprzęgiem. W ogóle nie
spotyka się na treningach żadnych zaprzęgów, a co dopiero mijać się z nimi.
Dlatego też nie byłem pewien reakcji moich psów. Zuza, liderka prowadząca tego
dnia zaprzęg z Kleinem, lubi sobie podbiec do ludzi spotykanych w lesie w
czasie treningu. Jej obowiązkowym numerem jest zaglądanie jesienią do wiader,
czy koszyków grzybiarzy. Nic nie daje mówienie ludziom w takich sytuacjach, że
moje psy nie są agresywne, i nie mają żadnych złych zamiarów. Grzybiarz poddany
takiej próbie i tak nie uwierzy i staje przed Zuzą na baczność. A ona zajrzy do
wiaderka i pobiegnie dalej. Tak już ma dziewczyna i nie sposób jej tego
oduczyć. Zresztą jak to zrobić?
Tam na płaskowyżu zaprzęg wyłonił się z zawieruchy i gnał w
dół wprost na nas. Kilkanaście psów. Szybko zmniejszała się odległość miedzy
nami. Jechaliśmy konsekwentnie przed siebie, bo to najlepsze co można zrobić w
takiej sytuacji.
I wtedy ... zaprzęgi minęły się na pełnej prędkości. Psy
jedynie spojrzały na siebie. Po raz pierwszy zdarzyło nam się cos takiego. Ależ
byłem dumny ze swojego zespołu. Fantastyczne uczucie.
Taka mijanka to w końcu świetna okazja do narobienie sobie
wstydu. I to na całego. Psy mogłyby pójść na konfrontację z tamtymi :) Mogłoby
zaatakować nadbiegający zaprzęg. A taka agresja w trakcie wyścigu karana jest dyskwalifikacją.
Wstyd jest jeszcze gorszy, bo taka sytuacja świadczy fatalnie o zawodniku i
jego pracy z psami.
Mój zespół wyszedł z tej próby śpiewająco.
Chwilę po mijance z zaprzęgiem, pojawiła się kolejna okazja
do sprawdzianu. Z zadymki wyłoniły się tym razem dwa zaprzęgi, jeden za drugim.
Potem, po krótkiej przerwie jeszcze jeden i krótko po nim znowu dwa. Łącznie
minęliśmy sześć zaprzęgów.
Fot. Kasia Piotrowska |
Wszyscy wracali do Gargii. Ostatni minięty zaprzęg to ekipa, która wyruszyła na trening tuż przed nami. Planowali wrócić za trzy godziny, a zjeżdżali już teraz. U góry zatem musiało być jeszcze gorzej niż tutaj. Jeśli to w ogóle możliwe.
Póki co jednak jechaliśmy dalej. Szlak wciąż się wznosił,
cały czas byliśmy na podjeździe. Od sześciu kilometrów. Gdzieś tam u góry
pewnie w końcu się wypłaszczy. Ale kiedy? Zobaczymy.
W zadymce powoli zaczynałem tracić orientację. Wszędzie
wokół wściekle wirował śnieżny pył. Wiatr wciskał go w każdą szparę w odzieży.
Najgorszy był jednak brak widoczności. Praktycznie widziałem jedynie na tyle
daleko, aby widzieć moich liderów z przodu zaprzęgu, czyli na jakieś góra kilkanaście metrów.
Wymieniałem jakieś uwagi z siedzącym w saniach Jarkiem, ale
obaj musieliśmy głośno krzyczeć, aby cokolwiek usłyszeć. Przekrzyczenie wichury
nie było proste.
Jarek pokrzykiwał, abym pilnował szlaku, żebyśmy go nie
zgubili. Zboczenie z niego, co przy takiej małej ilości śniegu, jaką mieliśmy
tamtej zimy, nie było specjalnym problemem. Kiedy śniegu jest dużo, czyli tyle
ile powinno go normalnie być w marcu w Laponii, zgubienie uczęszczanego szlaku
jest w zasadzie niemożliwe. Po prostu jest on jedyną możliwą drogą, bowiem
wszędzie poza nim ugrzęźniemy w głębokim śniegu. Jednak zima 2013/14 nie była
normalna. Stale było ciepło, a opady śniegu były symboliczne. W Alcie mówiono
nam, ze nie mieli porządnego opadu śniegu od końca grudnia.
W takiej sytuacji opuszczenie szlaku jest dość
prawdopodobne. Nie ma wielkiej różnicy, czy jedziemy szlakiem, czy gdzieś
indziej zupełnie. Wszędzie jest podobnie.
Na uwagi Jarka odpowiadałem, że nie mogę mu tego zagwarantować, bo guzik widzę i mogę jedynie domyślać się, że jedziemy dobrze.
Na uwagi Jarka odpowiadałem, że nie mogę mu tego zagwarantować, bo guzik widzę i mogę jedynie domyślać się, że jedziemy dobrze.
Mogła to jednak zagwarantować Zuza. Ona doskonale wyczuwała
swoimi łapami, nosem, głową i jeszcze jakimiś zmysłami, które my ludzie zatraciliśmy
dawno temu żyjąc w cywilizowanym świecie.
Zuza prowadziła zaprzęg z niesamowitą pewnością siebie. Bez
najmniejszych wątpliwości. Jakby kierował nią zamontowany w głowie GPS.
Nie miała gogli na oczach. Wiatr zapewne wciskał jej śnieg
pod powieki, na pewno mocno mrużyła oczy. A i tak bezbłędnie odnajdywała drogę.
Na dodatek nie znając jej w ogóle. Przecież wszyscy byliśmy w tym miejscu
pierwszy raz w życiu!
Z każdym metrem pokonywanej trasy wyraźnie pogarszała się
widoczność. Dalsza jazda nie miała najmniejszego sensu.
Jarek wyszedł z sań, abym mógł je odwrócić.
- Zuzia, wracamy - krzyknąłem przed siebie na tyle głośno,
aby psy miały szansę mnie usłyszeć w zadymce.
Zuza i reszta psów, jakby tylko czekały na taką decyzję.
Natychmiast zawróciły. Pozostało mi jedynie szybko odwrócić sanie. Jarek
wskoczył do worka i już jechaliśmy z powrotem.
I nagle cud. Cisza. Wiało nam teraz w plecy, dzięki czemu wichura nie była już tak dokuczliwa, a puchowe kaptury izolowały także od szumu wiatru. Było to aż nierealne. Odwracam głowę pod wiatr i znowu huk sztormu, skręcam głowę z powrotem, cisza. Niesamowite wrażenie. Wreszcie nie musimy do siebie wrzeszczeć, aby cokolwiek usłyszeć.
I nagle cud. Cisza. Wiało nam teraz w plecy, dzięki czemu wichura nie była już tak dokuczliwa, a puchowe kaptury izolowały także od szumu wiatru. Było to aż nierealne. Odwracam głowę pod wiatr i znowu huk sztormu, skręcam głowę z powrotem, cisza. Niesamowite wrażenie. Wreszcie nie musimy do siebie wrzeszczeć, aby cokolwiek usłyszeć.
Przed sobą mieliśmy sześć kilometrów zjazdu do Gargii. Pokonywaliśmy je błyskawicznie, pchani na dodatek siłą wichury. W tym pędzie na moment zgubiliśmy szlak. Ale natychmiast Zuza skorygowała błąd.
Chwilę później mieliśmy z Jarkiem krótką sprzeczkę. Jarek
twierdził, ze powinniśmy skręcić w lewo, ja że musimy jechać prosto, w końcu sam
już nie wiedziałem. Wiedziały natomiast psy.
Zuzia i Dante poprowadziły prosto, bez cienia wątpliwości i
po chwili jesteśmy na powrót wśród brzozowych krzaków. Teraz mamy jasność -
jesteśmy na dobrej drodze.
W tym miejscu zjazd zrobił się ostrzejszy i psy pognały
jeszcze szybciej. Cały czas musiałem używać hamującej maty, aby utrzymywać
napiętą linę między psami, a saniami.
To już była końcówka treningu. Minęliśmy jeszcze śnieżny
mostek, na którym sanie ledwie się mieściły, zaraz potem, tuż przy szlaku stał
zaprzęgowy wózek, niemal całkiem zasypany śniegiem, ponad który wystawała
jedynie kierownica i fragment ramy. Wyglądał jakby ktoś go zostawił w trakcie
jakiegoś treningu. Może zaskoczył go nagły opad śniegu i nie dał rady dalej na
nim jechać? Może więc odpiął psy i zwyczajnie poszedł z nimi w dół, a po wózek
wróci kiedy zniknie śnieg?
Krótko później znaleźliśmy się na dole. W Gargii. Wszyscy,
którzy mijali się z nami wyżej kończyli już się pakować i odjeżdżali w stronę
Alty. My zrobiliśmy dokładnie to samo.
Niesamowite było to, że u góry, na płaskowyżu tak potwornie wiało, a w dolinie panował kompletny spokój. Takie właśnie są góry. Niepokoiły mnie warunki pogodowe, których zaznaliśmy na treningu. Na sobotę, dzień startu wyścigu, prognozy pogody zapowiadały jeszcze gorszą zawieruchę. A wtedy wszystkie zespoły będą już na trasie. Nie będzie lekko, to pewne.
Póki co jednak byłem niesamowicie zadowolony z tego biegu.
Psy pokazały klasę i dużą formę. To był bardzo dobry trening i przyniósł sporą
dawkę optymizmu przed czekającym nas wyścigiem.
Moim marzeniem jest przejechać się takim psim zaprzęgiem. Zazdroszczę! ;)
OdpowiedzUsuń