sobota, 10 maja 2014
23 kilometr, cz. III
Kristin była prawdziwym wyjątkiem na tym wyścigu. Startowała na ósemce alaskan malamutów. W całym wyścigu były tylko dwa takie zaprzęgi. Jeden z nich to była Kristin Esseth, a drugi to zaprzęg z „tysiączki” Niemca Hendrika Stachnau.
Malamuty to niezmiernie rzadko spotykane psy na trasach długodystansowych wyścigów. Nieco częściej zdarzają się siberian husky. Większość psów to jednak alaskan husky, psy stworzone do biegania długich dystansów.
Malamuty są dużo, dużo wolniejsze od alaskan husky, toteż kiedy dogoniłem i wyprzedziłem startującą długo przede mną Norweżkę, to szybko zacząłem się od niej oddalać. Za mną jechała także Norweżka, startująca z 65 numerem Charlotte Nyheim Lambela, z którą praktycznie jechałem razem od startu. To był 19 kilometr, wszystko szło bardzo dobrze i nic nie zapowiadało dramatu, który miał się rozegrać już niebawem.
Opuściliśmy Sorrisnivę wjeżdżając na stromy brzeg rzeki. Teraz zaczęły się góry. Niekończący się podjazd. Pomagałem psom ile tylko mogłem biegnąc za saniami i pchając je. Było bardzo stromo, a na dodatek szlak wił się mocno co tym bardziej spowalniało nasz bieg. To tutaj wyszły moje niedostatki kondycyjne. Szybko zrozumiałem, że w tym tempie to długo nie powalczę. Musiałem zwolnić. Dałem wyprzedzić się zaprzęgowi Charlotte, a ta szybko zniknęła za kolejnymi zakrętami.
No cóż, wyszło ze mnie całe zmęczenie ostatnich dwóch miesięcy. Dwie podróże do Laponii, które oddzieliło jedynie 5 dni odpoczynku. Załatwianie wszystkich formalności i kompletny brak czasu na własny odpoczynek i relaks.
Zwolniłem. Zamiast biec pod górę, zwyczajnie szedłem trzymając się sań. To nie było takie złe. Psy, dzięki mojej słabości, pokonywały ten odcinek idąc nie biegnąć. Stwierdziłem wtedy, że to nawet dobrze, że przyda im się takie zwolnienie. Przecież do końca mieliśmy jeszcze taki szmat drogi.
W pewnej chwili za moimi plecami pojawiła się Norweżka z malamutami. Akurat wtedy, kiedy postanowiłem się zatrzymać i dać sobie trochę więcej odpoczynku. Nic z tego. Nie chciałem blokować jej drogi. Ona na tym podejściu była znacznie szybsza ode mnie, więc teraz musiała zwolnić. Zaproponowałem jej, że zrobię miejsce i będzie mogła mnie wyprzedzić, ale odparła na to, że „twój zaprzęg na płaskim będzie szybszy, więc to bez sensu”. To była dobra wiadomość! Będzie płasko... za jakiś czas.
Po około kilometrze faktycznie zaczęło się wypłaszczać. Im było mniej stromizny tym mój zaprzęg nabierał większej prędkości. Wreszcie nasz bieg wracał do normy. Malamuty zostały daleko w tyle, a w pewnym momencie zobaczyłem na jednym z zakrętów nawet czyjeś plecy. Zatem doganiałem jakiś zaprzęg. Jaki? Tego nie dowiem się już nigdy.
Droga z płaskiej zaczęła powoli zmieniać się w zjazd. Widziałem, że sto metrów przed nami szlak skręca pod kątem prostym w prawo, a następnie mocno schodzi w dół. Całą wysokość zdobytą w pocie czoła na podjeździe mieliśmy teraz w krótkim czasie stracić zjeżdżając w dół.
Na samym zakręcie musiałem zatrzymać psy. Vili przełożył łapę na prawą stronę liny i musiałem mu pomóc, bo na stromym zjeździe mogłoby to sprawiać mu problemy. Zaraz po zjeździe zamierzałem zamienić go miejscami z DeDeem.
- I co gamoniu, znowu się poplątałeś – powiedziałem do niego, wyciągnąłem jego łapę na dobrą stronę i poklepałem go głowie. Spojrzał na mnie i pomachał ogonem. Nie sprawiał wrażenia zmęczonego. Wszystkie psy wyglądały świetnie.
Wróciłem na sanie i ruszyliśmy powoli w dół. Szlak w tym miejscu był tak zryty i nierówny, że nie było mowy o szybkim zjeździe. Na dodatek zaraz na samym jego początku przewróciłem się z saniami. Postawiłem je na płozy i ostrożnie ruszyliśmy dalej.
Nieco niżej jakość trasy poprawiła się znacznie i mogliśmy pojechać trochę szybciej. I wtedy właśnie stało się TO.
Vili normalnie biegł, aż nagle się przewrócił. Na wprost, przed siebie ryjąc pyskiem w śniegu. Wyglądało to tak jakby się potknął. Ale on nie próbował się podnieść. Zatrzymałem natychmiast sanie i podbiegłem do niego. Leżał na śniegu i wstrząsały nim konwulsje. Zupełnie jak w epilepsji. Miałem wielokrotnie okazję widzieć psy w atakach padaczkowych i doskonale wiedziałem co robić w takich sytuacjach. Ułożyłem, więc go na boku, przeciągnąłem na równiejsze miejsce i ... to wszystko co mogłem zrobić.
W tym czasie z góry nadbiegły malamuty. Norweżka zwolniła, ominęła nas i zapytała, czy to epilepsja. Ja odparłem, że na to wygląda.
- Eee, to przejdzie – machnęła ręką i pojechała dalej.
Wtedy spostrzegłem, że Vili nie oddycha. To był szok! Leżał na śniegu bez żadnych oznak życia. Rozpocząłem reanimację. Naciskałem na jego klatkę piersiową, ale już za pierwszym uciskiem usłyszałem dźwięk, który mnie przeraził. Powietrze uchodziło z niego jak z pustego worka. W Vilim nie było już ani śladu życia.
Kontynuowałem jednak reanimację. Oprócz ucisków klatki piersiowej wdmuchiwałem mu także powietrze do nosa. Wszystko na nic. On nie żył.
Klęczałem kompletnie rozbity na śniegu obok Vilusia i nic nie mogłem zrobić. Reszta psów w ciszy przyglądała się całej tej sytuacji.
Przez głowę przelatywały mi rozmaite myśli. Co dalej? Co mam teraz zrobić? Znajdowałem się w kiepskim miejscu. Na stromym zjeździe, którym za jakiś czas zaczną zjeżdżać zaprzęgi z „tysiączki”. Musiałem się stamtąd ruszyć.
Nie pamiętam, która to była godzina. Coś miedzy 13 a 14. Restart tysiąca miał nastąpić o 14. Nie mogłem tam stać bez końca.
Musiałem zapakować Vilusia w sanie. W pierwszym momencie pomyślałem, że po prostu wsadzę go tam, zjadę na dół i tam zapakuję go porządnie. Wtedy jednak pomyślałem, ze mam chyba ostatnią szansę zapakować go do dużego czarnego worka zanim stężenie pośmiertne mi to uniemożliwi. Zacząłem zatem wpychać jego zadek do worka. Vili był sporym psem, ważył prawie 30 kilogramów. Teraz na dodatek był zupełnie wiotki, przelewał mi się przez ręce. Ponadto brodziłem w dość głębokim śniegu na stromym zjeździe. To nie było proste.
Sterczałem tam dobrą godzinę zanim Vili wreszcie znalazł się w saniach i mogłem ruszyć dalej. A i tak po chwili przewróciłem się na nierównościach zjazdu i Vili wypadł mi z sań. To było okropne. Musiałem sam zmagać się z tym wszystkim fizycznie i jeszcze jakoś ogarnąć to psychicznie.
Kiedy w końcu znalazłem się na płaskim terenie to powoli zaczynała w moich myślach pojawiać się złość.
- Co to do cholery ma być?! – tłukło się w mojej głowie. - Dlaczego Vili umarł?! Tyle pracy, czasu, pieniędzy i spotyka mnie takie coś? Czym do diabła sobie na to zasłużyłem? Co to ma być?!
Rozpacz po śmierci przyjaciela mieszała się teraz ze wściekłością na wredny los. Tyle pokonałem trudności, tyle wyrzeczeń i ciężkiej pracy żeby znaleźć się w tym miejscu. I co?
Dwukrotnie już nie udało mi się nawet dojechać do Alty. Mówiłem sobie do trzech razy sztuka. No i wyszło, faktycznie do trzech! Za trzecim razem los popisał się koncertowo. Sam bym czegoś takiego nie wymyślił.
W strasznym stanie psychicznym ruszyłem dalej. Vili spoczywał w czarnym, dużym worku w saniach. Ułożyłem go tak, że głowę miał tuż przy mnie i u góry, tak aby mógł oddychać, gdyby okazało się, jakimś cudem, że się pomyliłem, że on żyje. Owinąłem też go w zapasową kurtkę, którą miałem w saniach. Chodziło o to, żeby nie rzucał się w oczy, ale też o to żeby było mu ciepło, jeśliby jednak żył...
To wszystko wydawało się tak nieprawdopodobne i nierzeczywiste.
Kilka lat temu pewna amerykańska maszerka w trakcie wyścigu Iditarod na Alasce miała bardzo podobną sytuację. Też pies nagle upadł i, jak jej się wydawało, umarł. Podobnie jak ja zapakowała psa w sanie i zawróciła do checkpointu, który wcześniej opuściła. Wracała ileś tam kilometrów, zapłakana z martwym psem w saniach.
Jakież było jej zdziwienie, kiedy nagle spostrzegła, że z sań patrzą na nią oczy żywego jednak psa. Jej pies zapadł chyba w śpiączkę, a ona w emocjach przeoczyła słabe oznaki życia.
Zawijając Vilego w kurtkę i pilnując, aby miał jak oddychać, liczyłem na taki sam cud. Ten jednak nie nastąpił.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Witaj,
jeśli dodajesz komentarz jako Anonimowy, przedstaw się proszę, lubimy wiedzieć z kim rozmawiamy :)