czwartek, 8 maja 2014

23 kilometr, cz. II


3, 2, 1.... ruszyłem. Startowi wypięli moją kotwicę śnieżną, podali mi ją, a ja spokojnie zdążyłem ją umieścić w saniach. Psy stały cały czas. Dopiero na moją komendę "Idź", ruszyły do przodu.

Start był najwspanialszym momentem. Mnóstwo ludzi po obu stronach głównej ulicy Alty. Wiele osób coś do mnie krzyczało, życzyło powodzenia. Wielu wystawiało dłonie do przybicia piątki.




Pierwsze kilkaset metrów przejechałem w jakimś amoku. Nie docierało do mnie nic spoza trasy i szpaleru ludzi ustawionych wzdłuż niej. Zaprzęg biegł dość szybko, ale spokojnie. Dante i Zuza oczywiście rozglądali się na boki zainteresowani tłumem. Wiedziałem, że tak będzie.

W pewnym momencie szlak opuszczał główną ulicę i skręcał w inną, wyprowadzającą z miasta. Wpadłem tam w jakieś muldy i omal nie wywróciłem się z saniami. To przywróciło moje zmysły do rzeczywistości. Był ku temu zresztą już najwyższy czas. Dość napawania się atmosferą święta, trzeba było wziąć się do roboty. 

Jechaliśmy teraz szerokim chodnikiem, wzdłuż ulicy, na której zatrzymywały się samochody, aby ich kierowcy mogli dopingować zaprzęgi. W ten sposób minęły nam pierwsze dwa, trzy kilometry. Pod ich koniec dogoniłem zaprzęg Norweżki, która startowała minutę przede mną. Postanowiłem na razie jej nie wyprzedać, nie wiem dlaczego. Zrobiłem to dopiero jakiś kilometr dalej, po przejechaniu pod dość niskim mostem, gdzie trzeba było mocno się schylić, aby nie zostawić na nim swojego skalpu. Dziewczyna zatrzymała swój zaprzęg, a ja ja wyprzedziłem.

Przez to, że nie wyminąłem jej od razu, dogonił mnie zaprzęg startujący po mnie. Od tego momentu jechaliśmy w trzy zespoły. Później tych zaprzęgów przybyło, aż stworzył się prawdziwy konwój złożony z 6-7 ekip, wśród których już nikt nie próbował nikogo wyprzedzać. Wszyscy jechaliśmy przyzwoitym tempem, ale bez przesady. Bardzo mi taka sytuacja odpowiadała. Była całkowicie zgodna z obraną przeze mnie taktyką. To były dopiero pierwsze kilometry wyścigu i zdecydowanie należało oszczędzać siły. Psy biegły spokojnie w kłusie, od czasu do czasu jedynie chwilę galopując, jeśli poprzedzający nas zaprzęg trochę nam odjeżdżał.

Dwa dni przed startem dostałem potwierdzenie od głównego weterynarza wyścigu Hanny Fredriksen, że Klein nie może pobiec w wyścigu ze względu na przyjmowane leki. Klein od kilku lat ma astmę i bierze na nią lek, który zawiera kortyzon, substancję znajdującą się na liście środków dopingujących. W sporcie ludzi można stosować leki zawierające kortyzon w uzasadnionych przypadkach i za zgodą agencji antydopingowej. Liczyłem, że w przypadku Kleina też zajdzie taka sytuacja. Okazało się jednak, że przepisy psich zaprzęgów nie przewidują takiej możliwości. Kortyzon jest całkowicie zakazany i koniec, kropka.

W tej sytuacji musiałem się obejść bez Kleina na trasie. Przewidziałem taką możliwość i zabrałem na wyścig 10 psów, zamiast 8. W miejsce Kleina weszła Henia. Dla niej to pierwszy sezon treningowy, wiedziałem więc ze bardzo będę musiał na nią uważać. Wprawdzie Henia mocno przepracowała cały sezon, a zwłaszcza trzy tygodnie treningu w Inari i była tam bardzo mocnym punktem swojego teamu, ale jej młody wiek i brak doświadczenia wymuszały maksymalną ostrożność.

Zatem już przed startem straciłem jednego z liderów. Jeszcze dwa sezony temu byłby to dramat. Klein od początku, kiedy pojawił się w naszym kennelu, był jednym z najlepszych psów. Nie wyobrażałem sobie żadnej wyprawy, wyścigu, czy choćby treningu bez niego. Tymczasem w 2014 wypadnięcie Kleina z zespołu nie było już żadnym kłopotem. Pojawiły się u nas młode, świetne psy. Vili, był naszą największą nadzieją, Henia, Bria i Findus.
W znakomitej formie był w tym sezonie Dante. Najstarszy z naszych wciąż aktywnych psów. Nadal był liderem numer jeden. Dante prowadził zaprzęg z Zuzą, która wyrosła na absolutnego lidera, radzącego sobie w najtrudniejszych warunkach, czego dowodem było jej prowadzenie na jeziorze Inari i trening w Gargii.

Tak, Zuza potrafi samodzielnie poprowadzić zaprzęg, więc w razie czego mogłem na nią liczyć.

Tak oto 8 marca 2014 roku przemierzaliśmy pierwsze kilometry trasy Finnmarkslopet 500. Realizowaliśmy swoją taktykę i w miarę trzymaliśmy się grupy innych zaprzęgów. W miarę, bowiem czasem traciliśmy do nich dystans. A to jakaś kupa od czasu do czasu, a to Vili zaplątał się w linę, co zmuszało mnie do zatrzymania zaprzęgu.

Vili plątał się, bo musiałem przypiąć go po lewej stronie. Na lewej Vili zawsze miał problemy z liną. Biegł bardzo blisko niej i od czasu do czasu przekładał przez nią łapę na drugą na stronę. Nie przeszkadzało mu to specjalnie, jednak niosło ze sobą ryzyko obtarcia pachy. Do tego nie wolno było dopuścić. Musiałem zamienić go z innym psem miejscami. Póki co jednak na razie jechałem dalej, zastanawiając się z kim zamiana będzie najlepsza i czekając na dobry do tego moment.

Trasa wiodła przez fantastyczne tereny. Generalnie trzymała się rzeki Alta, która była dość mocno rozmarznięta jak początek marca. Dlatego zamiast rzeką większość szlaku biegła wzdłuż niej. Nierzadko jednak przecinając jej nurt z jednej strony na drugą. Były to dość mokre momenty, bo w wielu takich miejscach stała na lodzie woda. Dlatego właśnie nie założyłem psom butów na starcie. Na pierwszym takim miejscu stałyby się całkiem mokre i  bardziej by przeszkadzały psom niż pomagały.

Jak już wspomniałem szlak biegł wzdłuż koryta rzeki wijącej się wśród gór. Zwłaszcza z lewej strony Alta River sterczały kilkusetmetrowe urwiste ściany. Góry otaczające Altę bardzo przypominają wielkością polskie Tatry, mimo że są o połowę od nich niższe. Podstawy ich ścian znajdują się jednak na poziomie morza, co w efekcie daje bardzo podobne przewyższenia.

Tak, trasa Finnmarkslopet zapiera dech w piersiach. To dzikie, niesamowicie piękne miejsce. A przekraczanie rozmarzającej rzeki po kostki w wodzie dostarcza prawdziwych emocji. Na szczęście przed i za nami jechały w tych miejscach inne zaprzęgi, co potwierdzało, że jesteśmy na dobrej drodze. No cóż w Polsce takie sytuacje się nie zdarzają, nasze rzeki nigdy nie zamarzają tak, aby włóczyć się po nich dużym zaprzęgiem.

W pewnym momencie dogoniliśmy kilka zespołów, które uciekły nam wcześniej. Szlak w tym miejscu szedł po lodzie skuwającym rzekę. Nawet sporo było na nim śniegu, którego wcześniej bywało jak na lekarstwo. Coś zmieniało się w krajobrazie. Teraz skały sterczały z prawej, a nie z lewej strony rzeki. Spojrzałem na GPS, który wskazywał, że przejechaliśmy prawie 19 kilometrów. Tak więc stało się oczywiste, że zbliżamy się do Sorrisniva. Miejscowości znanej z dwóch rzeczy. Z Igloo Hotelu i miejsca restartu zaprzęgów startujących na 1000 kilometrowym dystansie.

Oficjalny, a właściwie ceremonialny start wszystkich zaprzęgów odbywa się na głównej ulicy Alty, ale zaprzęgi startujące na „tysiączce” mają swój właściwy start właśnie obok Igloo Hotelu w Sorrisniva. Restart ma miejsce na zamarzniętej rzece Alta, którą wiedzie szlak wyścigu. Do tego miejsca zaprzęgi „tysiączki” dojeżdżają z pasażerem. W każdych saniach siedzi ktoś, kogo maszer zabiera ze sobą. Jest to zrobione na wzór alaskańskiego Iditarod, gdzie pasażerowie zwani Iditariders kupują sobie ten udział w licytacji poprzedzającej wyścig. W jaki sposób można znaleźć się jako pasażer w saniach na Finnmarkslopet nie ustaliłem. Na stronie zawodów nie ma na ten temat informacji, a ja sam nie wpadłem na to, by kogoś na miejscu zapytać.

Od początku miałem na głowie kamerę GoPro. Od początku, to znaczy od momentu kiedy rozpocząłem przygotowania przedstartowe na parkingu w Alcie. Wiedziałem, ze bateria kamery wytrzyma tyle ile może wytrzymać i nic więcej, dlatego od czasu do czasu ją wyłączałem. Tak samo robiłem będąc już na trasie. Najbliższa okazja do naładowania akumulatora kamery miała być dopiero w Jergul, czyli drugim checkpoincie na 135 kilometrze trasy. Na pierwszym punkcie, w Jotce nie było takiej możliwości ponieważ nie ma do niego jak dojechać samochodem. Do Jotki nie dociera bowiem żadna droga. To dlatego dopiero w Jergul miałem się spotkać z moją ekipą, czyli Kaśką i Jarkiem. GoPro można naładować w samochodzie. Dlatego zamierzałem sfilmować ile się da, potem ładować kamerę na punktach kontrolnych i tak dalej. Najbardziej zależało mi oczywiście na starcie wyścigu. To był najistotniejszy moment tamtego dnia.

Cieszyłem się, że nagram miejsce restartu „tysiączki”, że potem spokojnie obejrzymy w domu jak to wyglądało. Niestety, wredna bateria padła w momencie wjazdu do Sorrisnivy. Złośliwość rzeczy martwych, a wystarczyłoby, gdyby wytrzymała jeszcze kilka minut. No cóż, tak bywa.

Mój zaprzęg biegł tuż obok wbitych w lód drewnianych słupków, które wyznaczały miejsca startowe dla „tysiączki”. Nieopodal stały też samochody i przyczepy maszerów.

Restart zaplanowany był na godzinę 14. Tymczasem już podczas naszego przejazdu przez Sorrisnivę było w niej bardzo dużo ludzi. Spiker informował wszystkich o sytuacji na trasie. Mówił kto aktualnie przejeżdża przez restart. Po raz drugi usłyszałem swoje nazwisko z głośników. Ktoś bił mi brawo, ktoś życzył powodzenia.

W Sorrisniva dogoniłem startującą z 52 numerem Norweżkę Kristin Esseth. Wyprzedziłem ją, ale to właśnie ona będzie świadkiem mojej największej tragedii już niebawem, cztery kilometry dalej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Witaj,
jeśli dodajesz komentarz jako Anonimowy, przedstaw się proszę, lubimy wiedzieć z kim rozmawiamy :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...