piątek, 16 maja 2014

23 kilometr, cz. VI

Po pierwsze namiot. Musiałem szybko wydobyć z sań namiot, rozbić go i wsadzić do środka psy. Nie było innego wyjścia. Inaczej rano nie ruszę się nigdzie. Psy będą zbyt wycieńczone walką o przetrwanie, by mogły pobiec do Sorrisnivy. Nie to oczywiście było najważniejsze, tylko ich dobro. Tylko jak do diabła rozbić namiot w takiej wichurze? Cztery lata temu na jeziorze Inari nie daliśmy z Darią rady w dwie osoby. To znaczy daliśmy radę go rozbić, ale po wejściu do jego wnętrza mieliśmy wrażenie, ze z nim odlecimy. Stawiał zbyt wielki opór, aby pozostać na miejscu, a nie było do czego go przywiązać.

Dlatego też teraz nie próbowałem rozbijać namiotu wcześniej. Bałem się, że wiatr porwie go razem z psami. teraz jednak nie miałem już innego wyjścia. Musiałem to zrobić. I to sam.
Pewną nadzieję dawały drewniane słupki. Mogłem do nich przymocować płachtę namiotu zanim zacznę go rozbijać. Tak też zrobiłem. Przywiązałem go do jednego ze słupków i do sań. Teraz przynajmniej zabezpieczyłem się przed utratą namiotu, który mógłby odlecieć gdzieś w diabły i nie znalazłbym go już nigdy. Mogłem też rozpocząć "spokojnie" walkę z pałąkami. Ten dwuosobowy namiot firmy Husky miał trzy pałąki. W normalnych warunkach ich wsunięcie w odpowiednie miejsca nie stanowiło żadnego problemu. Ale nie w huraganie. Wiatr szarpał okropnie płachtą, co rusz wyrywał mi ją z rąk, a ja beznadziejnie usiłowałem wsunąć pałąki we właściwe im kieszenie. Bez przywiązania namiotu nie miałbym w pojedynkę żadnych szans.


W końcu udało się wsunąć aluminiowe pręty, jeden po drugim, tam gdzie ich miejsce. Namiot stanął. Co prawda na boku, a nie na podłodze, ale ważne że stał. Nie byłem w stanie ustawić go w normalnej pozycji. Próbowałem chyba ze dwa razy, ale wiatr i tak zawsze robił po swojemu. W końcu wepchnąłem pierwszego psa do środka. To był DeDee. Nie zachwyciła go wizja wejścia do wnętrza furkoczącej na wietrze szmaty. Nie patyczkowałem się z nim jednak. Wepchnąłem go do środka i już. Podobny opór stawiała też Arina, ale i ona znalazła się wkrótce wewnątrz namiotu. Dużo łatwiej poszło z Pipsem. Jemu było już wszystko jedno. Reszta psów przyglądała się całej tej akcji i zdążyła zrozumieć, że tam będzie im lepiej. Zuza szybkim skokiem znalazła się wewnątrz, tak samo Tanda i Dante. Jedynie Henię musiałem tam wepchnąć, ale już bez stawiania oporu z jej strony.

Kiedy miałem całą siódemkę w namiocie postanowiłem do nich dołączyć. Zawsze może się zdarzyć, że psom przyjdzie do głowy coś głupiego i postanowią na przykład się pogryźć ze sobą, nie byłoby to nic dziwnego w takiej ciasnocie. Mogłyby też z nudów zjeść kawałek namiotu. Tego akurat byłoby szkoda, bo te namioty są naprawdę świetne.
Niestety okazało się jednak, że dwuosobowy namiot jest za ciasny dla siedmiu sporych psów i jednego, także sporego, człowieka. Gdyby nie nogi, dałbym radę
.
W tej sytuacji nie pozostawało mi nic innego jak zapiąć zamki wejścia namiotu, zostawiając lufcik dla lepszego dopływu powietrza i samemu iść spać do chaty.

Całą akcję zakończyłem tuż po północy. Postanowiłem przyjść za chwilę i sprawdzić, czy wszystko w porządku.
Usiadłem na krześle, wyciągnąłem nogi i oparłem głowę o ścianę drewnianej chaty. Ścianę w którą uderzał wicher. Napór wiatru na tę ścianę był taki, że głowa mi od niej odskakiwała kiedy wściekłe podmuchy w nią uderzały. Zresztą cała chałupa trzęsła się i trzeszczała.

Przed pierwszą w nocy wyszedłem jeszcze raz do psów. Zajrzałem do namiotu. Przez pozostawiony wcześniej lufcik buchnęło ciepło. Psy nawet się nie ruszyły. Spały spokojnie, mimo iż wiatr szarpał płachtą namiotu. Uspokojony wróciłem do chaty, gdzie zaległem na podłodze przy piecu i wreszcie zasnąłem.
O trzeciej obudziłem się i jeszcze raz zajrzałem do psów. Spały jak zabite. Wiatr się już uspokoił wyraźnie, a na niebie widać było gwiazdy. Najgorsze mieliśmy za sobą. Wróciłem do chaty i spałem do siódmej.


Rano miałem zamiar jak najszybciej wyrwać się z Jotki i ruszyć do Sorrisnivy. Jarek z Kasią tylko czekali na sygnał ode mnie.

Po przebudzeniu, przede wszystkim, poszedłem najpierw do zwierzaków. Sporo zjadły i wypiły wieczorem, więc jasne było, że będą chciały wyjść z namiotu. Planowałem wypuszczać je pojedynczo, żeby uniknąć możliwych kłopotów. Psu potrafi czasem coś odbić i może nam zwiać. Tylko tego mi tutaj brakowało.

Rozsunąłem lekko suwak wejścia namiotu i złapałem Henię, która pierwsza wpadła mi w ręce. I tak już zostało. Reszta psów naparła na zamek i wybiegła na zewnątrz. Sześć moich alaskanów latało po checkpoincie. Tylko Henię przypiąłem do liny. Psy załatwiły co do załatwienia miały i przyszły do mnie. Kiedy już miałem je wszystkie przy linie mogłem się zająć robieniem im śniadania.

Musiałem pójść po wodę. Potok był oddalony o jakieś dwieście metrów. Woda płynęła dość wartko, więc pewnie i przy dużych mrozach nie tam problemu z jej zamarzaniem. Nad potoczkiem był przerzucony drewniany mostek. Na nim przywiązano na stałe plastikowe wiadro. Wystarczyło opuścić wiadro w dół i samo zaczerpywało płynącej wody. Przelałem wodę do swojego wiadra i już wracałem do psów.
Teraz wyciągnąłem z sań cooker. Jest to specjalna kuchenka używana do przygotowywania posiłków dla psów na trasie. Są to w moim przypadku dwa wiadra z nierdzewnej stali, z których jeden stanowi palenisko, to wiadro ma wycięte na dole otwory zapewniające dostęp tlenu do ognia, a drugie jest garnkiem, w którym podgrzewamy wodę i karmę.

Do pierwszego wlewamy paliwo. Najlepszym jest izopropanol. To alkohol stosowany jako dodatek do paliw przy dużych mrozach oraz jako środek stosowany w przemyśle elektronicznym służący do czyszczenia płytek pod drukowane obwody i do kilku jeszcze innych celów. Jest dostępny w hurtowniach chemicznych. Można też używać denaturatu, ale izopropanol jest bezkonkurencyjny. Ma wielką temperaturę spalania, co czyni go bardzo skutecznym w największych mrozach. Pół litra wystarcza do zagrzania 7-8 litrów wody w każdych niemal warunkach.
Wlałem paliwo do dolnego wiadra cookera, podpaliłem je krzesiwem, znacznie skuteczniejszym w terenie niż zapałki, czy zapalniczka. Ogień buchnął na dobre pół metra ponad wiadro. Do drugiego przelałem wodę i wstawiłem je w pierwsze. W dolne wiadro wsuwam pręt, który utrzymuje górne tuż nad ogniem i tym samym zapewnia dostęp powietrza do ognia oraz odprowadzanie spalin.

Kiedy woda zaczęła parować, wrzuciłem do niej kawałki mięsa z łososia i trochę suchej karmy. Po 20 minutach miałem gotową gęstą zupę. Musiałem nawet chwilę poczekać, aby ostygła. Takim ciepłym śniadaniem psy rozpoczęły dzień.

Teraz i ja mogłem pójść coś zjeść. Spieszyło mi się. Chciałem jak najszybciej znaleźć się na trasie. Psy były w dobrej formie. Nocna walka o przetrwanie, dzięki namiotowi, nie zostawiła po sobie żadnego wyraźnego śladu. Byliśmy gotowi do drogi.

I wtedy zaczęły się problemy. Usłyszałem, że nie mogę jechać do Sorrisnivy, że muszę dojechać do Tuttesberget. To wtedy usłyszałem o tym miejscu pierwszy raz.

       - Dobrze - odpowiedziałem organizatorom - tylko jak tam ma dotrzeć mój handler?

Tego miejsca nie ma na żadnej posiadanej przez nas mapie. Ten parking znany jest miejscowym i tyle. Google też milczą na jego temat.

Czułem, że możemy mieć z tym problem. Jeżdżenie po górskich, kompletnie zalodzonych drogach jest niebezpieczne samo w sobie. Nawet, kiedy używa się opon z kolcami tak jak robią to tam wszyscy, włącznie z nami. Obawiałem się już najgorszego. Brakowało nam tylko wypadku, rozbitego samochodu i przyczepy.

Dojazd samochodem do Sorrisnivy był prosty i, co najważniejsze, znany już Jarkowi. Dojazd do Tuttesberget był zupełną niewiadomą. Jedyne co było pewne, to to że jest mało uczęszczany i będzie lodowiskiem.

Sędzia zawodów jednak uparł się okropnie, stwierdził że regulamin każe mi jechać do najbliższego miejsca, do którego może dotrzeć mój pomocnik samochodem i tyle. Nie było dyskusji.
To stało się powodem, dla którego spędziłem w Jotce czas aż do południa. Gdybym o 8 rano ruszył do Sorrisnivy, to w południe bylibyśmy już wszyscy na kampingu w Alcie, a tak wyruszałem dopiero o tej porze z Jotki. Przejechałem prowadzony przez skuter 4 kilometry do Tuttesberget i tam czekałem jeszcze ponad godzinę na jadącego po mnie Jarka. Jak się okazało droga, którą musiał pokonać to prawdziwa pokazówka górskich możliwości drogowych Laponii. Kręta, zalodzona, obfitująca w podjazdy, które dosłownie zapierały dech w piersiach.

Kiedy dotarł do mnie Jarek i Kasia to wyściskaliśmy się serdecznie. Norwegowie, którzy czekali tam ze mną pożegnali się i szybko pomknęli skuterem z powrotem do Jotki. Wreszcie mogłem się wygadać. Wyrzucić z siebie wszystkie emocje.

Zjechaliśmy w dół oddalając się od Jotki. Po tym lodzie trwało to długo. Z każdą minutą jednak czułem jak oddalam się od tego co było. Śmierć Vilego zamknęła poprzedni etap mojego życia. Nie tylko tego życia wypełnionego psimi zaprzęgami, ale ogólnie całego. Czułem, że coś się zmieniło. Wiedziałem, że teraz nic nie będzie już takie samo. Postarzałem się psychicznie o kilka lat, przybyło emocjonalnego ciężaru na karku. Nie miałem pojęcia co dalej, co z tym wszystkim począć i jaką drogą pójść dalej. Wtedy było to wielką niewiadomą.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Witaj,
jeśli dodajesz komentarz jako Anonimowy, przedstaw się proszę, lubimy wiedzieć z kim rozmawiamy :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...