Wiedziałem, że muszę jechać dalej. Wtedy nie istniała dla mnie żadna inna możliwość jak jedynie dojechać do pierwszego checkpointu na trasie. Do Jotki.
Spojrzałem na GPS. Ten wskazywał, że jesteśmy na 23 kilometrze trasy. Tak więc moja największa tragedia odbyła się na 23 kilometrze trasy Finnmarkslopet. Zaledwie na 23 kilometrze.
Zdarza się od czasu do czasu, że któryś z psów umrze na trasie wielkiego wyścigu, ale takie tragedie zdarzają się zazwyczaj kiedy zaprzęgi mają już 700, 800 kilometrów trasy za sobą. Kiedy psy biegną już na dużym zmęczeniu, kiedy także ludzie są już mocno wyczerpani i czasem mogą przeoczyć różne niepokojące sygnały płynące od zwierzaków.
W zasadzie to chyba nigdy coś takiego nie miało miejsca na 500 kilometrowej trasie. Z wielkim więc prawdopodobieństwem mogę stwierdzić, że byłem pierwszym maszerem, któremu umarł pies na 500 km trasie w całej historii tego wyścigu.
Do Jotki miałem jeszcze 27 kilometrów. Sanie ważyły teraz o niemal 30 kilogramów więcej, a ubył jeden pies z zaprzęgu.
To nie miał być prosty przejazd.
Potem, kiedy było już po wszystkim zrozumiałem, że trzeba było zrobić zupełnie inaczej, ale wtedy, na gorąco, postanowiłem dotrzeć do Jotki. Kiedy jest już po wszystkim, kiedy odpuszcza stres to okazuje się, że powinniśmy postąpić zupełnie inaczej. No cóż niczego nie możemy już zmienić po fakcie. Musimy jedynie ponosić konsekwencje wszystkich naszych poczynań.
Było po godzinie czternastej, miałem prawie 30 kilometrów przed sobą, a na dodatek fatalnie wyglądały prognozy pogody. Od dwóch dni mówiło się o nadciągającej burzy, która miała rozszaleć się na dobre w sobotę, 8 marca, wieczorem. I trwać całą noc z soboty na niedzielę.
Pamiętałem o tym. Przed startem przygotowałem dla psów dodatkowe racje żywnościowe na wypadek konieczności przeczekania gdzieś tej burzy. Zakładałem, że dotrę do Jotki i tam zobaczę co dalej. Byłem przygotowany na okopanie się w Jotce i przetrwanie najgorszego momentu sztormu, aby nie tracić sił na walkę z żywiołem, gdzieś na trasie. Razem z Darią i naszymi psami bywaliśmy już w takich burzach śnieżnych na Północy i wiedzieliśmy, że walka nie ma wielkiego sensu kiedy huragan rozszaleje się na dobre. Zwłaszcza na otwartych lapońskich przestrzeniach.
Teraz jednak sytuacja mocno się zmieniła. Musiałem dotrzeć do Jotki jedynie po to, aby tam wycofać się z wyścigu. Wiedziałem, że nie dam rady kontynuować biegu po śmierci przyjaciela. Może przez chwilę myślałem inaczej, ale zaraz po tym podjąłem decyzję o wycofaniu.
W moim mniemaniu, zarówno wtedy, jak i sporo czasu po wszystkich tamtych wydarzeniach, wiem że postąpiłem właściwie i nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego. Dzisiaj, pisząc te słowa niemal dwa miesiące po śmierci Vilego, postąpiłbym identycznie.
Tak, czy inaczej zamierzałem dotrzeć do Jotki. Nie było to proste. Znowu zaczęły się strome podjazdy, na których szedłem pchając sanie. Psom było ciężko ciągnąć sanie z Vilim w środku. Co chwila robiliśmy przerwy. Ze dwa razy rozpacz ścisnęła mnie mocno za gardło i niemal nie rozpłakałem się i nie rozkleiłem tam na szlaku. Na dodatek zaczęły mijać nas zaprzęgi z tysiąca.
Ale najgorsze było to, że co jakiś czas mijałem grupy Norwegów, którzy rozsiedli się wzdłuż trasy całkiem dużymi grupami. Przyjechali w te miejsca skuterami śnieżnymi, siedzieli na śniegu, na rozłożonych na nim reniferowych skórach, palili ogniska, grillowali i dopingowali zaprzęgi. Wielu spośród nich miało wydrukowane listy startowe i widząc numery zawodników dopingowali ich po imieniu. Było to fantastyczne i niesamowicie sympatyczne, ale nie dla mnie w tej sytuacji. Marzyłem, aby w samotności ukończyć ten odcinek trasy i mieć spokój, kiedy muszę zmagać się ze swoimi myślami. Cóż, nikt z tych osób nie miał pojęcia o mojej tragedii i po prostu wszyscy dobrze się bawili. Przecież także po to ten wyścig jest organizowany. Dla mnie jednak były to straszne chwile, które musiałem jakoś przetrwać.
Po pewnym czasie wyjechałem na płaskowyż, gdzie było już w miarę płasko do samej Jotki. Teraz było nam już zdecydowanie łatwiej. Psy przyspieszyły. Co i rusz doganiał nas jakiś zaprzęg z „tysiączki”. Zazwyczaj w takich sytuacjach zatrzymywałem swoje psy, aby ułatwić ten manewr innym maszerom. Mnie już się nie spieszyło.
Na płaskowyżu wyraźnie było już czuć nadciągającą burzę. Wiatr wiał coraz silniej wraz z upływem czasu. Tam też, po 20 kilometrach od miejsca śmierci Vilego, zatrzymałem się i wyjąłem z kieszeni telefon. Zadzwoniłem do Darii i Kacpra, którzy w domu, w Polsce, czekali na wieści. Wiedzieli, że coś niedobrego się działo, bo wyraźnie widać było mój długi postój na 23 kilometrze, a następnie powolne posuwanie się do przodu, dzięki nadajnikowi GPS, który miałem w saniach, a którego wskazania można było obserwować na stronie wyścigu.
-
Cześć, co się dzieje? – zapytała Daria, kiedy tylko odebrała
telefon. – Dlaczego tak długo stałeś?
-
Vili nie żyje – po raz pierwszy wypowiedziałem to na głos.
-
Co?!
-
Vili nie żyje. Umarł po 23 kilometrach. Przewrócił się i
umarł. Reanimowałem go, ale to nic nie dało. Jadę do Jotki i wycofuję się z
wyścigu. Nie ma innej możliwości.
Skończyliśmy tę rozmowę i ruszyłem dalej. Teraz trasa wiodła lekko w dół, przekraczała w pewnym momencie asfaltową szosę i zjeżdżała na jezioro. Po jego drugiej stronie znajdowała się Jotka. Chwilę po tym jak ruszyłem byłem świadkiem jak maszer może sam wpakować się w duże problemy.
Doszedł do mnie i wyprzedził mnie zaprzęg Francuza startującego na 1000 kilometrowym dystansie. Od pewnego czasu wyraźnie widziałem czerwony znak stojący po lewej stronie szlaku. W wyścigach psich zaprzęgów stosowane są jedynie trzy znaki. Czerwony, informujący o konieczności skrętu, przy czym o jego kierunku decyduje strona po której znak został ustawiony. Jeśli zatem znak stoi po prawej stronie to musimy skręcić w prawo, jeśli po lewej to w lewo.
Drugim znakiem jest niebieski, ustawiany za czerwonym, już po skręcie. Jest on potwierdzeniem czerwonego, świadczy o tym, że znajdujemy się na dobrej drodze. Trzecim jest znak żółty oznaczający jakieś trudne lub niebezpieczne miejsce na trasie. Stawia się go także przed zakrętami, które mogą sprawić problemy. Jeśli znaki żółte stoją dwa, w niewielkich odstępach, jeden za drugim, to oznacza to, że za chwile będzie wyjątkowo trudne miejsce.
Francuski zaprzęg wyprzedzał nas w niewielkiej odległości od czerwonego znaku, nakazującego skręcić w tym miejscu w lewo. Na dodatek Francuz znajdował się po naszej lewej stronie. Nie mogło wiec być mowy o tym, że zasłoniłem mu widok.
Tymczasem jego zespół zamiast skręcić poszedł prosto. Fakt – na wprost wiódł bardzo komfortowy szlak skuterowy, ale idący zupełnie nie w tym kierunku co trasa wyścigu.
Francuz szybko się od nas oddalał. Krzyknąłem coś za nim, ale taki sygnał nie miał najmniejszej szansy do niego dotrzeć w hałasie dmącego wiatru. Na szczęście, kiedy już odjechał na dobre 150 metrów, obejrzał się za siebie. Wtedy zacząłem machać ręką wskazując mu właściwy kierunek. Dzięki temu wrócił od razu na szlak. Ciekawe ile kilometrów ujechałby przed siebie, zanim sam wpadłby na to, ze popełnił błąd.
Krótko po tym incydencie przekroczyłem wspomnianą wcześniej szosę, zjechałem w dół na jezioro i pojechałem jego środkiem w stronę niedalekiego już checkpointu w Jotce. Wiało już mocno, dochodziła siedemnasta i nadciągnęły chmury. Robiło się coraz ciemniej. Zastanawiałem się, czy nie wyjąć już czołówki.
Od momentu kiedy umarł Vili strasznie się wlokłem. Straciłem na tych 30 kilometrach całą masę czasu. Zatrzymywałem się wstrząsany rozpaczą, przepuszczałem mijające mnie zaprzęgi „tysiączki”, rozmawiałem z Darią przez telefon. Do Jotki powinienem dotrzeć około 15.30, dojechałem tam o 17.19 jako ostatni zaprzęg. Dzięki trackingowi GPS organizatorzy wiedzieli, że muszę mieć jakieś problemy. Toteż kiedy tylko wyłoniłem się z mroku na punkcie kontrolnym, zauważyłem szczerą radość na twarzach dwóch Norweżek, które tym checkpointem rządziły. Musiały poczuć wielką ulgę, że ostatni maruder dotarł bezpiecznie do nich. Najgorsze, bowiem jest, kiedy któryś z zaprzęgów przepadnie gdzieś na trasie, pomiędzy punktami kontrolnymi. Zwłaszcza w perspektywie takiego załamania pogody, jakie nas czekało.
Zatrzymałem się pomiędzy kobietami. One powitały mnie z szerokimi uśmiechami, a ja musiałem im te uśmiechy zmazać z twarzy. To co powiedziałem zdecydowanie nie było przyjemne.
-
Hello! I
have a big problem. – zacząłem przekrzykiwać wiatr – One of my dogs, died on
twenty three kilometer from Alta.
Jestem wierną czytelniczką. Podziwiam... Piękna pasja :)
OdpowiedzUsuń