wtorek, 11 maja 2010

Czas na podsumowanie

Na jeziorze spędziliśmy równe trzy doby. Zaczęliśmy w sobotę 20 marca około godziny 15-tej, i zakończyliśmy około 15-tej we wtorek 23 marca.
Pokonaliśmy w tym czasie 260 km jadąc po zamarzniętej powierzchni jeziora i zataczając wokół niego pętlę. Dokonaliśmy tego jako pierwsi Polacy, pierwsi maszerzy z Polski.

Wyprawa stała się dla nas ogromnym źródłem doświadczenia i wiedzy, doskonałym sprawdzianem naszych możliwości i umiejętności, czyli dokładnie tym, czym miała być.
To był jej główny cel, który zrealizowaliśmy w 100 procentach.

Znakomicie sprawdziły się psy. Dały sobie świetnie radę z trudnymi warunkami, z którymi nigdy wcześniej nie miały do czynienia. Rozwiały tym samym nasze wszystkie obawy, które spędzały nam sen z powiek przed wyprawą.

Także my sami stanęliśmy na wysokości zadania. W zasadzie nie mieliśmy żadnych problemów kondycyjnych, zdrowotnych i motywacyjnych, o które nie trudno na takim dystansie.
Na pewno ogromny wpływ miał na to sprzęt, którego używaliśmy, a który spisał się bez zarzutu.
Był to
- namiot FIGHTER i śpiwory ANAPURNA firmy HUSKY
- buty Glacier firmy Sorel
- puchowe kurtki PANDA, rękawice, polary ICY oraz bieliznę termoaktywną SCORPION firmy YETI
- karmę dla psów SUPREME ADULT SPORT firmy HAPPY DOG

Podsumowując bardzo udana wyprawa, świetna przygoda i cała masa wrażeń, które pozostaną w naszej pamięci na zawsze.

niedziela, 9 maja 2010

Ostatnie kilometry

Po koszmarnym biwaku pragnęliśmy jak najszybciej ruszyć dalej. Musieliśmy rozgrzać się ruchem, dlatego znowu postanowiliśmy poczekać ze śniadaniem aż wstanie na dobre słońce i rozgrzeje choć trochę powietrze.
Kończyły się już buty, więc dostały je tylko najbardziej potrzebujące ich psy. Reszta, mieliśmy nadzieję, dojdzie do końca bez nich. Zostało nam tylko 40 km do bazy, więc już nic nie powinno zakłócić naszego planu.

Droga wiodła teraz wśród ogromu małych wysepek rozsianych wokół, niekiedy wijąc się w ciasnych przesmykach pomiędzy nimi by po chwili znów wyprowadzić nas na otwartą przestrzeń. Nie tak ogromną już jednak jak drugiego dnia wyprawy.
Po dwudziestu kilometrach zatrzymaliśmy się na postój. Na resztkach paliwa roztopiliśmy śnieg i daliśmy psom wodę. Sami wreszcie napiliśmy się herbaty, bo zrobiło się ciepło i zaczął działać palnik gazowy. Po raz drugi na tej wyprawie.

Po mrozach poprzednich dni i nocy teraz mieliśmy wrażenie upału. Rozłożyliśmy się leniwie wprost na śniegu, a słonce rozgrzewało nasze ciała. Poczuliśmy totalny spokój. Pozostałe do końca trasy 20 kilometrów było już tylko formalnością.







Po tym jakże zasłużonym odpoczynku ruszyliśmy do ostatniego etapu wyprawy. Dwadzieścia końcowych kilometrów było jak pożegnanie z jeziorem.
Jechaliśmy spokojnym równym tempem. Skończyły się problemy z łapami, cudownie świeciło słońce, było naprawdę ciepło. Sielanka.









Jadąc tak wciąż wypatrywaliśmy wyspy Ukko. Była jakby ostatnim celem do zaliczenia. W jej okolicy wracaliśmy na szlak, który przebyliśmy wcześniej.
Długo to trwało, wiele wysp z oddali wglądało podobnie. Kilka razy myśleliśmy, że to ona, ale okazywało się że jeszcze nie.
Wreszcie jej charakterystyczna sylwetka pojawiła się na horyzoncie! To była bardzo szczęśliwa chwila. Dotarcie do Ukko oznaczało zrealizowanie naszego największego marzenia. Objechaliśmy jezioro Inari dookoła. Dokonaliśmy tego jako pierwsi Polacy!
To był wielki dzień dla naszego teamu i całego kenelu, ale także historyczny moment dla polskiego mushingu. Moment, w którym zaczęła się pisać jego nowa historia.











Od świętej wyspy do bazy pozostało niecałe piętnaście kilometrów, które pokonaliśmy w kompletnym spokoju, rozkoszując się cudownym smakiem sukcesu.
Po równych trzech dobach znaleźliśmy się znowu w bazie pełnej jedzenia i wody.
Najpierw potężną porcję mięsa i karmy dostały psy, a kiedy najedzone wreszcie do syta zasnęły w przyczepie to wreszcie i my mogliśmy spokojnie udać się na odpoczynek i posiłek.

sobota, 1 maja 2010

Nocny koszmar

Wszystkie wydarzenia trzeciego dnia spowodowały, że nie mieliśmy innego wyjścia jak biwakować. Marzenia o spaniu w łóżku trzeba było odłożyć na później.
Zbliżała się godzina 23, a wiatr wcale nie miał zamiaru się uspokoić. Wręcz przeciwnie. Zakotwiczyliśmy sanie i rozłożyliśmy psom słomę, która robiła wszystko by odlecieć z wiatrem. Daria przykrywała zwierzaki kocami, a ja próbowałem roztopić dla nich trochę śniegu, żeby się napiły. Chowając się za saniami i zasłaniając palnik własnym ciałem zdołałem uzyskać trochę wody.
Znowu używaliśmy strzykawki i glukozy.

Zaprzęgi ustawiliśmy blisko siebie, aby choć trochę wzajemnie osłaniały się od wiatru. Każde z sań przymocowaliśmy dużymi kotwicami, małymi zaś napięliśmy liny. Ponadto związaliśmy sanie ze sobą, aby stanowiły większą masę, bo wiatr co i rusz szarpał nimi na boki.

Tymczasem robiło się co raz zimniej. Wichura przepędziła niż towarzyszący nam od południa. Około północy termometr wskazywał już -12 i to nie miał być koniec spadku temperatury. Musieliśmy szybko zrobić coś ze sobą. Wypić coś i zjeść. Do tego potrzebny był namiot.
Wyjąłem go z worka. Wiatr wypełnił jego materiał natychmiast powietrzem i niemal wyrwał nam go z rąk! Szybko rzuciliśmy namiot na śnieg i usiedliśmy na nim. To był jedyny sposób, żeby go zatrzymać w miejscu. Ponadto przypięliśmy do sań linką.

Wyciągnąłem aluminiowe pałąki stanowiące stelaż naszego schronienia. Daria przytrzymywała płachtę, a ja wsuwałem pręty tam gdzie ich miejsce. Po kilku minutach zmagań z szarpiącą się materią pałąki znalazły się na swoim miejscu. Teraz pozostało już tylko napiąć to wszystko i ustawić namiot.
Łatwo powiedzieć! Wiatr się wściekł. Szarpał jak opętany materiałem próbując wyrwać nam go z rąk. Kiedy tylko napięliśmy pałąki namiot zamienił się w wypełniony powietrzem balon. Trzymaliśmy chwilę z całych sił mając nadzieję ustawić go na śniegu.
Nie mieliśmy żadnych szans w tej walce. Tylko dzięki linkom mocującym nasze schronienie nie odleciało w mrok nocy!
Musieliśmy jak najszybciej wysunąć pałąki i zmniejszyć "powierzchnię nośną" płachty. To zadanie też nie było proste, ale ostatecznie szczęśliwie zakończone. Namiot spoczął na śniegu jak szmata, a my musieliśmy wsunąć się do niego, jeśli mieliśmy przetrwać tę noc.

Weszliśmy do środka w butach, bowiem ich zdjęcie wydawało nam się zbyt dużym ryzykiem w takiej sytuacji. Jakoś zmieściliśmy się w śpiworach. Tak leżąc w nierozstawionym namiocie, ułożonym w osłonie z sań, próbowaliśmy złapać trochę snu. Nie było to proste, bo ciągle myśleliśmy o psach. Jak one radzą sobie w tej sytuacji. Dwie suczki spały z nami przytulone do mojego śpiwora, ale reszta była na zewnątrz. Dlatego od czasu do czasu wysuwałem głowę na zewnątrz i gadałem coś do psów, a widząc że reagują, uspokajałem się i sam zasypiałem.
Wichura nie słabła. Wciąż szarpało namiotem, bez przerwy przewalał się przez nas nawiewany śnieg. Na szczęście jednak nie miał gdzie się zatrzymać i przelatywał po prostu dalej.

Tak dotrwaliśmy do świtu, który przywitał nas przerażającym obrazkiem.
Otóż kiedy wyszliśmy z namiotu dostrzegliśmy w miejscach, gdzie spały psy kuliste bryły lodu. Śnieg nawiewany na psy w zetknięciu z ich ciepłymi ciałami topił się, aby za chwile zamarznąć na rosnącym mrozie. W efekcie psiaki pokryte zostały lodową skorupą i nie ruszały się.
W pierwszym momencie wyglądały jakby zamarzły!
Podchodziliśmy do każdego z osobna i nakłanialiśmy je do wstania. Bez efektu.
Przestraszyliśmy się nie na żarty. Lodowe bryły leżały bez ruchu ciasno zwinięte w kłębek.

Nagle Moli, najstarszy pies w zespole, jakby nigdy nic, po prostu wstał, otrzepał się z lodu i śniegu, a następnie...zwyczajnie się w tym śniegu wytarzał!
Moli nas dosłownie powalił. Momentalnie prysnęło nagromadzone w nas napięcie. Wiedzieliśmy już, że będzie dobrze, że psiaki dały sobie radę z tą trudną sytuacją o wiele lepiej niż przypuszczaliśmy.
W tym momencie dotarło do nas, że skończymy tę wyprawę, że dojedziemy do końca i nic już nie zdoła nas pokonać!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...