niedziela, 29 listopada 2015

Test czołówki Mactronica - pierwszy trening



W piątek o 21 rozpocząłem pierwszy trening z czołówką M-Force 630 na głowie. Przejechałem 35 kilometrów i po godzinie 23 byłem w domu. Ponad 2 godziny w akcji z non stop włączoną lampką. Ciemna jak smoła noc nie dawała zresztą szans nawet na chwilowe wyłączenie oświetlenia.

Jakie wrażenia? Muszę powiedzieć, że podoba mi się moc tej lampy, ale nie tylko. Światło jest bardzo mocno skupione. Wręcz punktowe, co pozwala na oszczędzanie energii. Praktycznie, poza oczywistymi próbami wszystkich możliwości, większość treningu odbyłem przy pierwszym zakresie pracy tej czołówki, czyli używając mocy tylko 130 lumenów. Wystarczało w zupełności. Dokładnie widziałem całą ósemkę psów w zaprzęgu, a na dodatek oświetlałem całkiem sporą część drogi przed psami. To bardzo istotne dla mnie, bo psy nie potrzebują oświetlenia w ogóle. Ja natomiast potrzebuję go bardzo. Dobrze jest widzieć cały zaprzęg. Dobrze także jest widzieć coś przed nim. Nie raz jeździłem zaprzęgiem po nocy ze słabszymi lampami, przy których nie widziałem wcale liderów, a nawet drugiej pary psów. Kiedy psy poczuły gdzieś leśną zwierzynę i przyspieszały, to ja nie miałem pojęcia, czy coś jest przed zaprzęgiem, czy może z boku. Mając M-Force na głowie można zapomnieć o takich problemach.

Po kilku dniach obcowania z tym sprzętem mogę powiedzieć, że to solidna rzecz. Nieduża, lekka. Nie ma żadnych kabelków, akumulator mieści się z przodu, w jednej obudowie z lampą. Nie ma kabelków, nie ma się co urwać.
Jej rozmiary i waga powodują, że praktycznie, nosząc ja na czapce, nie czuje się jej obecności.
Trochę opornie idzie jej regulacja. Lampa ma możliwość ustawiania jej w pionie. Jest to jednak dość trudne, żeby ją przestawić. Ma to jednak dobrą stronę, bo nie ma możliwości samoistnej zmiany pozycji lustra. Co prawda w zaprzęgu często jest mi to potrzebne, ale dla osoby biegającej z tą czołówką będzie to jednak zaleta.

Na razie nie mogę jeszcze wypowiedzieć się o pojemności akumulatora, bo producent napisał w instrukcji, że ten osiągnie swoje maksymalne możliwości po trzech pełnych ładowaniach. Ja ładowałem go dopiero raz.
W każdym razie ponad dwugodzinny trening i półtora godzinne kręcenie się po nim, zajmując się psami, nie spowodowało utraty mocy świecenia na zakresie 130 lm. Zobaczymy jak to wyjdzie na dłuższym treningu.
I to by było dzisiaj na tyle. Na dniach kolejny nocny bieg, kilkanaście kilometrów dłuższy. Ależ ja lubię to latanie po nocy! Człowiek skupia się tylko na wąskim wycinku świata widzianego w snopie światła lampy. Reszta jakby nie istniała, bo jej nie widać. W lesie nie ma ludzi, samochodów, nawet przekraczane szosy są puste. Czuję się wtedy jakbym był jedynym człowiekiem na świecie. A do tego jeszcze mam świadomość, że poruszam się po terenie, na którym żyją wilki, więc jest, choćby teoretyczna, możliwość ich ujrzenia. To podkręca atmosferę.
Polecam takie  bywanie w nocnym lesie. Jednak wtedy warto przestrzegać pewnych zasad. Zawsze w nocy staram się przemieszczać po w miarę głównych leśnych drogach. Nie zapuszczam się w miejsca, gdzie zwierzęta mogą się ukrywać. Żadne zagajniki, żadne nieuczęszczane drogi. Niech zwierzaki chociaż w nocy mają święty spokój. Wystarczy im stresów.

piątek, 27 listopada 2015

Treningowa codzienność



W kilku poprzednich postach opisaliśmy jak wygląda życie na wyprawie. Wyprawa jednak to święto, coś co zdarza się od czasu do czasu. Zanim będziemy mogli świętować musimy wykonać sporo pracy na treningach. I to one są zaprzęgową codziennością. Tym co wypełnia wielką część naszego życia. Jak one wyglądają?

Szósta rano odzywa się ten cholerny budzik. Jest strasznie głośny, więc nie ma opcji, aby go zignorować. Trzeba się ruszyć. Drań jest pod ręką, więc wystarczy ją podnieść. Wyciszyć lumpa. Wstaję. Kawa i takie tam. Na chwilę wejdę do netu - myślę sobie. Na chwilę! U nas nie ma takiego pojęcia. Internet chodzi wolniej od 87-letniej pani z balkonikiem na wyboistej drodze.
W końcu jest, coś się tam otwiera. Same złe wiadomości na gazecie. Uciekam z niej. Facebook. Dopijam kawę, jem kanapkę, albo dwie i wychodzę na dwór. Aha trzeba się ubrać.

Wypuszczam psy na wybieg. Latają jak opętane. Gonią się, bawią, słowem szał dziki. Skąd tyle u nich tego entuzjazmu? Daleko nam ludziom do zwierzaków pod tym względem.
Kiedy one szaleją ja podpinam przyczepę, leję wodę do baniaków na drogę dla psów. Potem zakładam zwierzom szelki i pakuję je do przyczepy. Zamykam resztę psów w kojcach, odpalam silnik i jadę.
Mamy 3 kilometry do lasu. trochę szosą, trochę wyboistą drogą, jak to w lesie. Miejsce na postój auta mamy genialne. Korzystamy z niego dobre naście lat i tylko raz w tym czasie było przez kogoś zajęte. To ważne, żeby mieć takie miejsce, do którego można legalnie dojechać. Nie chcemy przecież kłopotów ze strażą leśną. Po co to komu?

Ustawiam samochód tak, żeby nikomu nie przeszkadzał i wypakowuję wszystko. Najpierw wózek, potem liny, plecak z wodą i żarciem dla psów. Wreszcie same psy.
Henia z Zuzą, liderki, pierwsze stają przypięte do liny. Zawsze ją naciągną, co pozwala spokojnie przypiąć resztę psów. Henia i Zuza stoją spokojnie i w milczeniu. Kiedy jednak przy linie pojawia się Pips, kończy się leśna cisza. Potem idzie Sofi i Arina i już mamy trio w pełnym składzie. Jako chórek dołącza Klein i Tanda.
Po nich przychodzi czas na gwiazdę, wybitnego solistę Xanto. Jego głos niesie się po scenie, wróć lesie, potężnym barytonem. teraz mamy już chór w pełnym składzie, nawet Henia i Zuza dołączają do ogólnego śpiewu. Teraz psy dają z siebie wszystko w najwyższych rejestrach. Na szczęście odpinam już linę dotąd trzymającą wózek w miejscu i ruszamy. Cisza zapada nagle, jak cięta nożem. Za to teraz mamy szaleńczy bieg. Psy lecą jakby je gonił sam Beliar. Gnają na złamanie karku, więc nieco trzeba je przyhamować. Nie mogą przecież zużyć całej energii już na starcie.
Mija jeden kilometr, drugi, trzeci. Psy wreszcie wchodzą w kłus. Uspokaja się tempo, oddechy. Zaprzęg zamienia się w myślącą istotę.
Zmieniamy często kierunki, skręcamy raz w prawo, a raz w lewo. Tak dla treningu umysłowego. Dajemy też psom podejmować samodzielne decyzje co do kierunku biegu. Muszą czuć, że ich zdanie się liczy. Zresztą psie decyzje zawsze są dobre.
Połykamy kolejne kilometry. Czasem przebiegnie przed nami jakiś leśny zwierz, ale takie spotkania ostatnio są rzadkością. Zwierzaki bardzo się pilnują odkąd w naszym lesie pojawiła się wataha wilków. Kiedyś jelenie włóczyły się niemal wszędzie. Na mało którym treningu nie spotykaliśmy pojedynczych byków, czy całych chmar łań. Teraz można już zapomnieć o takich widokach. Jeleniowate, ale i dziki, pilnują się bardzo i przemieszczają ostrożnie.

Po kilkunastu kilometrach zatrzymujemy zaprzęg na picie. Trochę wody dla każdego i zaraz lecimy dalej. Powtórzymy to po następnych 15 kilometrach, Chyba, że jest ciepło to zrobimy to wcześniej.
Tak mija nam 50 kilometrów. To w listopadzie podstawowa jednostka treningowa. O ile jest odpowiednia do tego temperatura. A z tą jest sprawa bardzo skomplikowana jak się okazuje.
Zaraz po biegu, już przy przyczepie psy dostają wody do oporu, ile chcą oraz tłustą przekąskę.
Pakujemy całe towarzystwo do środka, wózek na dach przyczepy i zasuwamy do domu. Jak dobrze pójdzie to 12-13 jesteśmy z powrotem. Po mniej więcej 5 godzinach. Razem z karmieniem psów, wypuszczaniem ich na wybieg, sprzątaniem kojców to mamy pełny etat. Jakby nie patrzeć. A to dopiero początek sezonu. Później będą biegi dłuższe niż 50 km.

czwartek, 26 listopada 2015

Zostałem testerem Mactronica



Dokładnie to dostałem do przetestowania jedną z najnowszych czołówek firmy Mactronic. Jest to model z linii taktycznej o nazwie M-Force 630.
Od wielu lat lat używamy rozmaitych czołówek. Przez moje i Darii ręce oraz głowy przeszło mnóstwo modeli. Były to latarki czołowe zarówno renomowanych firm jak i tania chińszczyzna. Od sezonu 2014 używamy także polskich wyrobów firmy Mactronic. W zasadzie od kiedy je mamy to używamy już tylko ich.

Do testów mogłem wybrać jedną z proponowanych przez firmę czołówek. Wybrałem M-force'a z dwóch powodów. Po pierwsze jej moc. 630 lumenów to nie przelewki i bardzo chciałem zobaczyć taka lampkę w akcji. Druga sprawa to akumulator. Zawsze wzbraniałem się przed lampami ładowalnymi. To znaczy takimi, które posiadają własny akumulator, który dodatkowo nie może zostać zastąpiony zwykłymi bateriami. Zawsze twierdziłem, że na wyprawie, czy w ogóle gdzieś w terenie znacznie lepiej mieć ze sobą spory zapas baterii, niż być uzależnionym od ograniczonej pojemności akumulatora. Krótko mówiąc, skoro nadarzyła się okazja przetestowania latarki ładowalnej, to postanowiłem z niej skorzystać i zobaczyć czy takie rozwiązanie ma w ogóle sens w naszej działalności.

Akumulator ma sens kiedy używamy lampy na krótkich odcinkach, po których znajdziemy się w miejscu umożliwiającym jego ładowanie. Ale, czy to samo sprawdzi się, kiedy przez kilka dni nie będzie dostępu do gniazdka? Jak długo wytrzyma akumulator? Producent twierdzi, że przy maksymalnej mocy latarka świecić będzie 4 i pół godziny. Nieźle. Przy ustawieniu mocy na 46 % już 11 godzin, a przy 26 % 16. Czy to wystarczy, aby był sens zabrać tę lampkę na wyprawę? A może na wyścig, czy choćby trening?
Właśnie to zamierzam sprawdzić.

Póki co używam jej od trzech dni i jedno co mogę powiedzieć to to, że jest moc. Faktycznie siła światła robi wrażenie. To jest czołówka, w świetle której wyraźnie widać wszystkie psy w zaprzęgu. Nawet w bardzo długim zaprzęgu. W naszych lasach to bezcenne.
Tyle mam do powiedzenia po pierwszym kontakcie z tą lampą. Testuję dalej.

środa, 25 listopada 2015

zrzutka.pl



Wiele miesięcy spędziliśmy na szukaniu sposobu na sfinansowanie wydania "23 kilometra". Bezskutecznie. Ani zarobić tych 3 tys., ani od kogo pożyczyć. Zbliżający się sezon zaprzęgowy dawał pewne nadzieje, ale kiedy wreszcie nastał, to nadzieje te okazały się płonne. Książka natomiast "siedziała" wciąż w komputerze i na kilku dyskach i nic. Nie pisałem jej jednak "do szuflady". Zawsze chcieliśmy, żeby "poszła" do ludzi, żeby jej sprzedaż pomagała nam prowadzić naszą działalność. Tym bardziej, że w ciągu ostatnich dwóch lat ta działalność wzbogaciła się o jeszcze jeden, nieuchronny, aspekt. A mianowicie starość psów.
W dwa lata ze sportowego i organizującego różne zajęcia z psami kennelu zamieniliśmy się niepostrzeżenie w Dom Psiego Seniora. I właśnie ta książka ma przynosić dochody, które na ten Dom będziemy mogli przeznaczać.

Od słowa do słowa, aż wczoraj Daria uruchomiła zrzutkę na książkę na portalu zrzutka.pl
Tam można wpłacić dowolną kwotę na cel jakim jest wydanie naszej książki.

Każdy, kto wpłaci 49 zł, albo więcej, otrzyma w zamian za to książkę, kiedy ta już wyjdzie z drukarni. 

Wszystkim osobom, które dołączą do zrzutki na wydanie książki podziękujemy na naszych facebookowych stronach:
Psim zaprzęgiem przez życie - https://facebook.com/psimzaprzegiem
SYBERIADA - ADVENTURE - https://facebook.com/SyberiadaAdventure
Mushing Team Poland - https://facebook.com/MushingTeamPoland
i blogu.
 
Dodatkowo wśród wszystkich osób, które polubią nasze strony facebookowe, udostępnią info o zrzutce i wpłacą choćby 5 zł rozlosujemy 3 egzemplarze książki "23 kilometr".
Wszystkich wpłacających natomiast zapraszamy na przejażdżkę psim zaprzęgiem. Nie ważne ile wpłacicie, przejażdżka jest wasza.
Zapraszamy do zrzutki. Prosimy o jej udostępnianie w sieci, o informowanie o niej znajomych. Mamy nadzieję, że 23 kilometr pojawi się wreszcie i trafi do rąk czytelników.
To dla nas i dla naszych zwierząt bardzo ważna sprawa. Teraz nawet chyba najważniejsza.

niedziela, 22 listopada 2015

Wyprawowe życie




Kiedy wszystko jest wreszcie ogarnięte, to znaczy nakarmione psy śpią na słomie przykryte kocami, a namiot stoi już rozbity, możemy wreszcie wejść do niego i zaszyć się w ciepłym śpiworze. Namiot stoi, bo przecież wszystko robimy na wyprawie jednocześnie. W cookerze grzeje się woda dla psów, mięso i karmę mamy przygotowaną i tylko czekamy na ciepłą wodę, aby je do niej wrzucić. Wtedy mamy trochę czasu, żeby na przykład rozbić namiot. Jednocześnie też gotujemy coś dla siebie. Najczęściej gorącą wodą zalewamy chińską zupkę albo liofilizat.

Wreszcie następuje koniec całej tej roboty. Wszyscy najedzeni leżą i śpią. My w namiocie, psy na zewnątrz. Jest im ciepło. Przytulone do siebie i opatulone kocami. My w śpiworach. Zazwyczaj też w spodniach i kurtkach. Puchowe kurtki powodują, że leżąc w nich w śpiworach jest nam znacznie cieplej. Poza tym nie musimy się ubierać po przebudzeniu. A to ważne, bo każda czynność wymaga czasu i energii, a tej nigdy nie pozostaje zbyt wiele, kiedy wcześniej jednym ciągiem pokonujemy 100 kilometrów.

Wreszcie mamy czas spokojnie zastanowić się nad tym co się wydarzyło, jak i o tym co czeka nas kolejnego dnia. Spania dużo w trakcie wyprawy nie ma. Jeśli docieramy na miejsce biwaku o północy, albo o pierwszej, to zazwyczaj sami kładziemy się spać około trzeciej. Natomiast szósta, siódma wstajemy i zaczynamy działać na nowo. Zanim przygotujemy śniadanie dla siebie i psów, zrobimy kawę, czy herbatę, jakieś płatki, otworzymy konserwę, która zamarzła, miną znowu ze dwie godziny. My się krzątamy, a psy wciąż śpią. Nawet nie wychylają się spod koców. Najwyżej wychyną spod nich na moment, zrobią siku i myk z powrotem pod koc.
Psy wykorzystują każdą okazję do odpoczynku. Potrafią leżeć i spać do samego końca. Kiedy już przyjdzie moment ruszenia w dalszą drogę podrywają się nagle, otrzepią, przeciągną i biegną dalej.

W namiocie dobrze się śpi kiedy jest mróz. Wtedy powietrze jest suche i takie też, w miarę, pozostaje wnętrze namiotu. W miarę, bowiem i tak zawsze człowiek sam produkuje wilgoć. Choćby wydychając parę wodną. W mrozie jednak część z niej wydostanie się na zewnątrz przez system wentylacji namiotu a reszta zamarznie na jego ścianach. Śpiwory zazwyczaj pozostają wtedy suche.
Najgorzej jest kiedy jest ciepło. To znaczy temperatura kręci się wokół 0 stopni. Wtedy wszystko jest mokre po kilku godzinach spania. Wilgoć oblepia z zewnątrz śpiwory, więc trzeba twarz i dłonie trzymać wewnątrz, aby nie dotykać do mokrego. Najczęściej też śpimy w czapkach i rękawiczkach, które, jeśli wystają na zewnątrz, też robią się mokre. Średnia przyjemność.
Na szczęście jednak na wyprawy nie jeździ się po to, by wylegiwać się w śpiworach. Te 3, 4 godziny idzie wytrzymać.

W trakcie przygotowywania śniadania zwijamy obóz. Śpiwory pakujemy do worów, to samo robimy z namiotem.
Podajemy psom ciepłą zupkę, żeby je nawodnić. Fajnie jak mamy kawałki łososia, które kupuje się w Polsce za około 10 zł za kilogram. Warto też dać tłuste mięso. Psy sobie to zjedzą, wypiją i jeszcze poleżą pod kocami. Te zwijamy w ostatniej kolejności. Upychamy je w sanie, przysypujemy słomę warstwą śniegu, żeby nie latała na wietrze po okolicy, a tę jej część, która jeszcze nadaje się do użytku, jest jej większość, pakujemy do worów i przytraczamy do sań.
Wtedy możemy jechać dalej.



Po pierwszym biwaku jeszcze tego nie czujemy, ale po drugim, trzecim zaczyna nas wszystko boleć. Nierozciągnięte i zakwaszone mięśnie łapią skurcze. Bolą kolana od stania, od pchania sań, od przebijania się przez głęboki śnieg. Dłonie robią się obolałe od dzielenia mięsa, od rąbania go siekierą, kiedy zamarznięte musimy podzielić na małe kawałki. Bolą także od trzymania sań.
Szumi nam w głowie od niewyspania. 3, czy 4 godziny na dobę to zdecydowanie zbyt mało, aby się zregenerować po 200 kilometrach pokonanych w ciągu doby.
Oj tak, psy są znacznie lepiej przystosowane do takich akcji. One biegną, ale ten bieg nie wykańcza ich tak jak nas. Owszem też są bardzo zmęczone, ale spokojny sen przywraca im siły. Nam tego snu brakuje. I jeszcze luzu psychicznego. Stres jest wciąż z nami. Jest tak dużo elementów, które mogą pójść nie tak.

Po kilku godzinach biegu robimy postój. 2-3 godziny. Znowu przygotowujemy psom zupę. Musimy je regularnie nawadniać. Sami pijemy herbatę, albo zupkę, albo jedno i drugie. Dieta cud!
Znowu ruszamy dalej. Teraz ciągniemy już do wieczora, czy do nocy właściwie. Robimy tylko krótkie przerwy.
A potem znowu, gary, gotowanie, namiot, smarowanie psich łap, zdejmowanie zużytych psich butów, karmienie, spanie. I tak do końca wyprawy. Do bazy, w której jest raj. W której jest ciepło, jest dużo żarcia i gdzie można spać do wiwatu. Śpią psy w przyczepie i śpimy my w chacie. Cudownie.

piątek, 20 listopada 2015

Kiedyś to opiszę



Żyje sobie człowiek normalnie, w mieście, na blokowisku. Realizuje się w czymś tam, pracuje, marzy, spełnia w miarę te marzenia. Jest w zasadzie wolny. Może wstać nagle i pójść przed siebie. Może pojechać na wakacje, czy weekend za miasto. Nawet za granicę.
Aż nagle kupuje sobie psa. Kupuje, adoptuje, to nieważne teraz. Ma psa. Wiele się zmienia. Już nie można ze znajomymi bez końca siedzieć w knajpie, bo psa trzeba wyprowadzić na spacer. Jego pęcherz nie jest z gumy. Nie da się też wstać i iść nagle przed siebie, jak robiło się dotąd. Wiadomo ma się pewne obowiązki.
Jeśli mamy dwa psy to obowiązków jest jeszcze więcej. Trzy, cztery, dziesięć ... i tak dalej, to jest już uwiązanie na całego.
Stada psów nie podrzucimy cioci, kiedy chcemy gdzieś pojechać. Ciocia też raczej niechętnie przeprowadzi się do nas na ten czas. Psi hotel dwudziestu, czy trzydziestu psów też nam nie przyjmie. Zresztą koszty byłyby takie, że już lepiej nigdzie nie jechać.

Dużo psów ma się po coś. Jedni po to, żeby mieć więcej materiału genetycznego dla prowadzonej przez siebie hodowli, inni jak my by z psami realizować sportowe pasje. Inni jeszcze mają ich dużo, bo nie mogą stać bezczynnie w obliczu psiej bezdomności i biedy. Wielu psów nie ma się dla "jaj". To zawsze jest nasza decyzja. Będziemy mieli dużo psów, bo... Tutaj każdy może wpisać to co jego umotywowało do takiej decyzji. Za nią idą pewne niewygody i komplikacje. Idą też problemu natury moralnej. Zwierzęta chorują, a najgorsze, że umierają. Wiążemy się z nimi, a im przydarzają się okropne sytuacje. Kiedy pies odchodzi z tego świata nam pęka serce. Za każdym razem. Ile razy może pęknąć ludzkie serce? Sprawdzamy.

Kiedy jeszcze wymyślimy sobie, że z tym naszym stadem psów będziemy realizować pasję, to problemy się nawarstwiają. Mnożą i piętrzą. Tak jak w mushingu. W poprzednim, tym blokowym życiu, kompletnie nam wisiało, czy jest ciepło, czy zimno. Czy pada, czy świeci słońce. Teraz natomiast prognoza pogody w necie to lektura obowiązkowa. I te dywagacje. Jest 10 stopni, ale wilgotność duża. Robić trening, czy lepiej nie. Albo pada. Psy zmokną i może się przeziębią. Albo, czy śniegu jest już dosyć, żeby pojechać na saniach, czy jeszcze zbyt mało.

Drugi obowiązkowy punkt po prognozie to kalendarz. Gdyby miał kartki, a nie był wirtualny, to dawno by one wyleciały w diabły i się rozpadły od ciągłego wertowania. Planowanie treningów, wypraw, wyścigów. Potem sprawdzanie do kiedy jaki wyścig przyjmuje zgłoszenia, do kiedy opłaty startowe. Znamy na pamięć w końcu te wszystkie deadline'y. A kalendarz staje się stałym punktem w życiu codziennym.
Te deadline'y to zawsze jakieś takie nie życiowe, nawiasem mówiąc. Zawsze nieodpowiednie dla naszych możliwości finansowych w danym momencie.

To wszystko razem stresuje, wpędza w psychozę. A mamy przecież psy i pasję, żeby mieć ciekawe i fajne życie. Jakbyśmy zapomnieli.
Dlatego od czasu do czasu coś musi się udać. Nam udają się wyprawy, bo wyścigi to raczej tak nie bardzo. Udane wyprawy nadają sens temu wszystkiemu. Dają napęd do działania, do wstawania po nocach do psów, do zamartwiania się o nie, kiedy chorują i do sklejania serca, kiedy to kolejny raz pęka, gdy psi przyjaciel umiera.
Kiedyś usiądziemy i to wszystko opiszemy. Te strachy, lęki, ciągły obowiązek i służbę wobec zwierząt. Opiszemy też ogromną satysfakcję, kiedy mimo trudności coś się nam z psami udaje, kiedy osiągamy swoje cele, choćby po najbardziej wyboistej drodze idąc. Ta satysfakcja jest bezcenna. I niezbędna do życia.
Kiedyś napiszemy o tym książkę.

środa, 18 listopada 2015

Jedyny polski maszer długodystansowy

Wiadomości na facebooku, maile, wszystko na nic. Morsztyn nie ma najmniejszego zamiaru sprostować zapisów w swoim najnowszym projekcie. Na dodatek postraszył nas prawnikami.

Przypomnimy o co chodzi. Otóż maszer Dariusz Morsztyn opowiada wszystkim dookoła, że jest jedynym polskim maszerem długodystansowym. Według niego nikogo więcej w naszym kraju nie ma. Ponadto twierdzi, ze obecnie przygotowuje się do pierwszej polskiej wyprawy za koło polarne. Jedno i drugie jest straszną bzdurą i kłamstwem.

Tym bardziej to wszystko jest przykre, iż przez wiele lat zawsze opowiadając o psich zaprzęgach w Polsce, mówimy także o nim, zresztą o innych maszerach także, nawet wymieniamy sukcesy tych, których nie lubimy. Morsztyn natomiast postanowił wszystkich wywalić z historii polskiego mushingu. Dla kasy, dla sławy, dla pokazania jaki to z niego wielki twardziel. Jedyny z całego narodu, zdolny do wielkich czynów.

Na dodatek opowiada o tym wszędzie, gdzie tylko może.

Dariuszu Morsztynie - nie jesteś jedynym polskim maszerem zajmującym się długim dystansem. Nie organizujesz pierwszej polskiej wyprawy, bo było ich wiele przed twoją. Ty nawet, zresztą, nie organizujesz wyprawy, tylko wybierasz się na wyścigi. Łapiesz różnicę? Wyprawa, a wyścig to dwie osobne kategorie ludzkich działań. Różniące się od siebie diametralnie. Dziwne, że człowiek, podobno, tak doświadczony nie rozumie podstawowych w mushingu terminów.

Ponadto obrzucasz maszerów z całego świata oskarżeniami o stosowanie dopingu, na co nie ma żadnych dowodów, aby czyniono to częściej niż incydentalnie. W twoich wypowiedziach natomiast wygląda to na jeden z podstawowych sposobów budowania formy psów przed zawodami. To kłamstwo i manipulacja.

Powtórzymy jeszcze raz - protestujemy przeciwko kreowaniu przez ciebie fałszywej historii naszej dyscypliny. Żądamy sprostowania fałszywych informacji i zaprzestania dalszego ich rozpowszechniania. To jest działanie na szkodę całego środowiska maszerskiego i tego sportu.

A skoro napisałeś ostatnio, że skierujesz sprawę do "swoich prawników", to odpiszemy ci, że my także możemy to uczynić. Sprawę o zniesławienie większości zawodników w Polsce i na świecie. Chętnie ponadto przekażemy tłumaczenie na dowolny język twoich tekstów o stosowaniu farmakologii i nieetycznych metod w mushingu.

To smutne, że w środowisku maszerskim jest ktoś, kto tak bardzo nienawidzi wszystkich innych i rozsiewa na ich temat takie brednie. Jak dotąd bezkarnie.

niedziela, 15 listopada 2015

Magia zorzy polarnej



Na Daleką Północ wyjeżdża się także dla zorzy polarnej. Światła Północy, jak wielu je nazywa to widowisko nie porównywalne z niczym innym. Jest w zorzy coś magicznego, jakaś tajemnica, coś co sprawia, że czujemy się przy niej inaczej. Może jest tak dlatego, że ocieramy się o niepojęte? Stajemy oko w oko z jeszcze jedną tajemnicą tego świata? Taką bardziej symboliczną tajemnicą, bo przecież wiemy o zorzy wszystko. Wiemy jak powstaje i dlaczego. Wiemy, że nie ma w tym niczego magicznego, że to czysta fizyka tylko. Ale nie zmienia to faktu, że nawet wyposażeni w wiedzę XXI wieku stajemy wobec zjawiska zorzy polarnej tak samo niepewni i lekko przestraszeni jak ludzie tysiące lat temu. I to jest w obserwacji zorzy fantastyczne.
Wiele osób tak ją postrzega i my również. Pewnie ci wszyscy turyści, nazywający siebie Aurora Hunters, też to odczuwają. Czy tłukliby się na koniec świata tylko dla fizycznego zjawiska. Wątpię. To magia Świateł Północy przyciąga ich do siebie. Choćby to była wymyślona magia.

16 marca 2015 wyruszyłem z jedenastką psów do oddalonego o 100 kilometrów Sevettijarvi. Wystartowałem późno, bo dopiero ok godziny 13. Zmrok dopadł mój zespół w połowie trasy, w osadzie hodowców reniferów Partakko. Dalej podążaliśmy już przy świetle czołówki.
Z doświadczenia wiedziałem, że zorza może się nam pokazać dopiero około godziny 21. Tak w każdym razie zdarzało się nam ją widywać najczęściej, podczas wszystkich naszych pobytów w Laponii. Tak było zarówno w różnych miejscach w Finlandii jak i w Norwegii.
Posuwaliśmy, się więc naprzód bez specjalnego wypatrywania zorzy na niebie. Mieliśmy sporo roboty nawigacyjnej na szlaku, o czym już pisałem w poprzedniej części relacji z tej wyprawy, która mocno absorbowała liderów i mnie.

Zorza pojawiła się kiedy w ogóle już o niej nie myślałem. Jadąc przed siebie, na jakimś długim, prostym odcinku, nagle wyczułem coś w powietrzu. Jeśli tak można to określić. W całym tym skupieniu nad trasą, nagle coś kazało mi spojrzeć w niebo. Nad nami, nieco w lewo, pojawiła się zielona pręga. Bardzo długa i wąska.
Zacząłem ją obserwować. Zastanawiałem się nawet przez chwilę, czy nie zatrzymać zaprzęgu i nie robić zdjęć. Jednak byliśmy w drodze od ładnych kilku godzin, przed nami było jeszcze ze 20 kilometrów do końca. Psy musiały dostać solidny posiłek. Mnie też zresztą ssało w żołądku mocno. Zrezygnowałem ze zdjęć. Te można zrobić kiedy indziej.

Od tamtej chwili Światła Północy raz to pojawiały się, innym razem gasły. Niebo żyło swoim życiem. Zorza nigdy nie przestaje się ruszać. Wciąż się zmienia. Zawsze w takich momentach zastanawiam się, jak postrzegali ją ludzie w dawnych czasach. Wiem, że niektórzy się jej bali, wiem że widzieli w niej drogę oświetloną przez dusze zmarłych, które dotarły już na tamten świat. Wierzyli, że w pobliżu zorzy można usłyszeć dźwięki wydawane przez umarłych chcących skontaktować się ze światem żywych. Naukowcom z uniwersytetu Aalto w Finlandii, udało się nawet nagrać coś w rodzaju, klapnięcia, które mi kojarzy się zdecydowanie z westchnięciem.
W Finlandii wierzono również, że światło to ślad po lisim ogonie zagarniającym śnieg do nieba. A w Yukon Teritory widzieli w nich dusze zabitych wrogów, które pragnęły powrócić na ziemię i wziąć odwet za swoją śmierć.
Ludzie zawsze próbowali wyjaśnić sobie wszelkie zjawiska przyrodnicze. Czynili to na różne sposoby. W jednych domysłach się mylili, a w innych byli bardzo blisko prawdy.

Zorza towarzyszyła mojemu zespołowi aż do końca tego biegu. Do samego Sevettijarvi. Tam musiałem zając się psami i przygotować biwak. Nie miałem już ani czasu, ani siły na podziwianie zorzy. Dotarłem do tego miejsca o północy. Rozłożyłem psom na śniegu słomę, którą wiozłem w saniach. Rozłożyły się na niej natychmiast. Zaraz też podałem im tłuste przekąski i przykryłem je grubymi, ciepłymi kocami. Psy mają pod nimi sucho i ciepło. I zaraz po tym zająłem się przygotowywaniem ciepłego posiłku dla psów. I dla siebie.

Uruchomiłem psi cooker. Teraz musiałem już topić w nim śnieg, bo kałuże powstałe za dnia w słońcu już dawno zamarzły, było ponad 20 stopni mrozu. Dla siebie odpaliłem benzynową kuchenkę Primusa.
Czekając na gorącą wodę, sprawdzałem czy wszystkie psy są dobrze przykryte kocami. Coś tam poprawiałem, gdy nagle poczułem dosłowny przymus spojrzenia ponad siebie. Wyprostowałem się i spojrzałem w niebo. Dokładnie nade mną wisiał zielony most stworzony przez zorzę. Most rozpięty od jednego brzegu jeziora, na którym biwakowałem z psami, do drugiego brzegu. Stałem tam z zadartą do góry głową i czułem jakąś dziwną łączność ze światem, z rodziną która została w domu. Pomyślałem w tamtej chwili o Darii i Kacprze. Byliśmy oddaleni od siebie o 3 tysiące kilometrów, a ja miałem nagle wrażenie, że oni są gdzieś zupełnie blisko, niemal czułem ich obecność.
Musiałem wrócić do pracy. Woda w cookerze była gotowa. Psy czekały na ciepły posiłek. Czułem się dziwnie. Mieszałem teraz mięso, tłuszcz i karmę w wiadrze z gorącą wodą i ciągle myślałem o tym co się przed chwilą wydarzyło. Chyba tęskniłem za rodziną.
Raz po raz spoglądałem w niebo. Świetlny most zniknął, potem znowu się pojawił. Trochę mniejszy, węższy. W końcu zgasł zupełnie.

Nakarmiłem bardzo porządnie psy. Wypiłem kubek z zupą z paczki, zjadłem trochę czekolady i schowałem się wreszcie do namiotu. Była 3 nad ranem. Pełne 3 godziny zajęło mi przygotowanie biwaku i nakarmienie psów. Kiedy zapinałem namiot, na niebie nie było już nawet śladu zorzy.

Trzy godziny później byłem z powrotem na nogach. Znowu grzałem wodę. Przygotowywałem zespół do dalszej drogi. Około ósmej zadzwoniłem do domu. Daria z wielkim entuzjazmem zaczęła opowiadać, że w nocy widziała na naszym polskim niebie zorzę polarną. Mówiła, że początkowo nie mogła w to uwierzyć, ale przypomniało się jej, że czytała wcześniej, ze jest mega aktywność słoneczna, i że zorza będzie widzialna nawet w Polsce. I była, faktycznie. Daria powiedziała jeszcze, że bardzo myślała o mnie przyglądając się zorzy.
A jednak zorza polarna to magiczne zjawisko.

sobota, 14 listopada 2015

Mikołajkowe przejażdżki psim zaprzęgiem



W bydgoskim Myślęcinku już wiele lat temu znaleźliśmy doskonałe miejsce do działania z psami. W 2003 i 2004 zorganizowaliśmy tam wyścigi psich zaprzęgów. Były to pierwsze w Polsce zawody zorganizowane tak blisko centrum dużego miasta. Przełożyło się to kapitalnie na ilość kibiców, albowiem każdy z tych wyścigów oglądało ok. 10 tys. widzów.

Teraz proponujemy w tym samym miejscu przejażdżki psimi zaprzęgami. A, że dużymi krokami zbliżają się Mikołajki, to z tego powodu proponujemy przejażdżki jako niebanalny prezent dla dzieci. Dla dorosłych zresztą też.

Przejażdżki organizujemy dla osób, firm, szkół i przedszkoli. Dla fundacji, stowarzyszeń. Dla wszystkich.
Koszt uczestnictwa to 30 zł za osobę, a terminy, które proponujemy to wszystkie dni tygodnia od 28 listopada do 13 grudnia.

Przejażdżka to w istocie mały event, w trakcie którego odbędzie się demonstracja psów i sprzętu, będzie małe szkolenie maszerskie, nie zabraknie oczywiście opowieści z naszych wypraw za koło polarne. Wszystko w wesołej, sympatycznej atmosferze i w pięknym miejscu, na polanie przy Kujawsko - Pomorskim Centrum Edukacji Ekologicznej.

Zapraszamy wszystkich serdecznie.
Gdyby ktoś nie mógł się doczekać w/w terminów to możemy przejażdżki zorganizować w dowolnym innym, wcześniejszym terminie. Jesteśmy do dyspozycji.

Zgłoszenia przyjmujemy telefonicznie - 669 326 798
                                     mailowo info@syberiada-adventure.com

Do zobaczenia w Myślęcinku.

środa, 11 listopada 2015

Dariusz Morsztyn - Biegnący Wilk

Dariusz Morsztyn ogłosił kilka dni temu, że oficjalnie rozpoczyna przygotowania do startu w wyścigach Femundlopet i Finnmarkslopet.
Szkoda tylko, że w tym celu posługuje się kłamstwami, oskarżeniami i ogólnie mówiąc głoszeniem nieprawdy.
Jaki cel mają takie działania? Nie bardzo możemy to zrozumieć. 
Projekt Morsztyna dotyczący startów w w/w zawodach, nazwał Polska 100, a tutaj jest on dostępny w całości.

Przeglądamy projekt Polska 100 i musimy, niestety, stanowczo zaprotestować i zwrócić uwagę na pewne nieprawdziwe stwierdzenia, które ten projekt zawiera.
Cytujemy:
"Po raz pierwszy w historii wyrusza 100% polska wyprawa za koło podbiegunowe. Wyprawa Polaków, przygotowana przez Polaków, wyposażona w polski sprzęt, polski..." itd.
Nasze wyprawy z 2010, 2014, 2015 nie były polskie? Nie jesteśmy w 100 % Polakami? Nie zorganizowaliśmy tych wypraw, nie używaliśmy polskiego sprzętu?
Druga sprawa to sugestie, że w psich zaprzęgach dzieją się nieetyczne rzeczy. Psy są zmuszane do treningu. Kto tak robi? Kto trzyma psy w małych klatkach? Norwegowie, Amerykanie, Niemcy, a może Polacy?
Cyt.:
"Chcemy obalić mit funkcjonujący w sportach związanych ze zwierzętami, że osiągnięcie sukcesu sportowego jest oparte na stosowaniu farmakologii..." 
Na czym oparta jest ta teza? Jakieś dowody? Kto tak postępuje?

Zajmujemy się psimi zaprzęgami od 16 lat i tylko raz spotkaliśmy się ze sprawą dopingu i to dość dyskusyjnego. Skąd zatem takie stwierdzenia w tym projekcie, sugerujące jakoby była to norma w świecie psich zaprzęgów?
Protestujemy przeciwko budowaniu własnej pozycji w świecie psich zaprzęgów na nieprawdzie i pomówieniach. Protestujemy przeciwko opowiadaniu o maszerach zmuszających swoje psy do treningu ponad ich możliwości. Być może tak się dzieje w niektórych kennelach, ale nie jest to normą. To patologia, z którą owszem należy walczyć, ale nie twierdzić, że robią tak wszyscy. My nie robimy. W naszych zaprzęgach biegają 12, czy 11 letnie psy i mają z tego dużą frajdę. Gdyby były trenowane ponad ich siły i wspomagane dopingiem farmakologicznym, to od dawna nie byłyby w stanie biegać.
Mamy nadzieję, że autor tego projektu sprostuje poruszone przez nas kwestie i przestanie pisać i mówić nieprawdę.
To przykre, że w tak małym środowisku tak to wygląda, że ktoś idzie po trupach, nie zważając na ludzi dookoła.
Ponadto Dariusz Morsztyn nieprawdziwie twierdzi, że jest jedynym polskim, długodystansowym maszerem!!! Tym samym zataja istnienie nasze, jak i innych ludzi, którzy organizują wyprawy za koło polarne, takie jak choćby Maciej Słomiński. Zresztą, aby uprawiać długodystansowy mushing nie trzeba organizować wypraw. Można długie dystanse pokonywać także w naszym kraju.
W jakim czyni to celu? Nie wiadomo. Może jego pomysł na marketing to wykreowanie siebie na jedynego zdolnego do takich wyczynów maszera z Polski? Choć jednak nie wyczynowca, albowiem wyczynem z psami się brzydzi. Po co zatem bierze udział w jednym z najbardziej wyczynowych na świecie wyścigach? 
Zresztą cały ten projekt to jakiś bełkot. Nie wiadomo o co chodzi jego autorowi. Wyczynowy sport jest z gruntu zły, ale bierze w nim udział. Zawodnicy meczą psy, trzymają je w urągających im warunkach oraz faszerują je środkami dopingującymi, które pozwalają zwierzakom nie tylko wygrywać zawody, ale też przetrwać drakoński trening, a jednocześnie stawia tych samych zawodników na piedestale i ciągle wychwala ich umiejętności. Coś tu jest nie tak. Albo pan Morsztyn pogubił się w tym wszystkim, albo ma, jego zdaniem, takie postępowanie dać mu efekt finansowy. Możemy się tylko domyślać.
Protestujemy przeciwko takiemu postępowaniu. Od 15 lat całe nasze życie skupia się wokół psich zaprzęgów. Od 6 lat organizujemy wyprawy za koło podbiegunowe. Zorganizowaliśmy w 2010, zakończoną wielkim sukcesem, pierwszą polską wyprawę, której celem było objechanie dookoła największego lapońskiego jeziora. Jeziora Inari. Od tamtego czasu zorganizowaliśmy kilka wypraw w ten sam rejon. Także komercyjnych. Ukoronowaniem naszej, dotychczasowej działalności wyprawowej była tegoroczna wyprawa Laponia 2015. Rekordowa pod kilkoma względami.

Jak zatem, można twierdzić, że wyrusza pierwsza polska wyprawa za koło podbiegunowe?
Nie zgadzamy się na kłamstwa Dariusza Morsztyna i nie będziemy siedzieć cicho. Będziemy protestować i żądać sprostowania.

sobota, 7 listopada 2015

700 kilometrów bez pieniędzy, czyli skradziony trening



Jak przygotować psi zaprzęg do kilkuset kilometrowego wyścigu nie mając pieniędzy? Czy to możliwe? Czy da się przejść całe przygotowania do takiego startu, czyli zrobić kilka tysięcy kilometrów zaprzęgiem w trakcie treningów nie mając na nic kasy, a za cały kapitał jedynie swoją pasję, znakomite psy i ponadludzką wytrzymałość i konsekwencję?

Koszty przygotowań są niemałe. Dorosły pies ważący dwadzieścia kilka kilogramów do normalnego życia potrzebuje około 1200 kcal dziennie. Przy dużej aktywności należy zwiększać kaloryczność posiłków psów. Od 2 do 8 razy. Ta ostatnia wartość dotyczy ciężkich, długich biegów treningowych. W niskich temperaturach ta liczba musi być jeszcze większa. A w trakcie biegu już na samym wyścigu może ona dobić nawet do 12.
Teraz przeliczmy to na pieniądze.
Normalnie, czyli poza sezonem wyżywienie naszych psów kosztuje około 1000 zł miesięcznie. 34 psy. W sezonie wszystko ulega zmianie.
Obecnie 12 psów znajduje się w treningu. Reszta ma jednak również zwiększone racje żywnościowe ze względu na niższe temperatury, opady deszczu itd. Z tych względów w okresie od jesieni do wiosny zamiast 1000 zł miesięcznie, mamy 1200. Bez "dodatków treningowych". Czyli ok. 35 zł na psa. Dla psów będących w treningu ta kwota musi być znacznie wyższa.
Dlatego, aby podołać wszystkim wydatkom musimy dysponować budżetem na samo żywienie psów w granicach 2000 zł. na miesiąc. Minimum tyle.
Co zrobić jeśli tyle nie mamy?

Wyjścia są dwa. Albo zrezygnować z treningów, albo tak modyfikować na bieżąco plan treningowy, aby mimo trudności zrealizować treningowe cele. Wybraliśmy ten drugi wariant i póki co dajemy radę. Mimo ogromnych trudności.

Z psami zaprzęgowymi w treningu sprawa jest bardzo prosta. One natychmiast gubią masę, jeśli dostają zbyt mało odpowiedniego jedzenia. Potrafią bardzo schudnąć w ciągu zaledwie kilku treningowych dni.
Odpowiednie żywienie takich psów nie oznacza jedynie wiadra mięsa dziennie. Taki pies potrzebuje tłuszczu. To on jest głównym źródłem energii. Najlepiej tłuste mięso, dodatkowo wzmocnione olejem rzepakowym, czy słonecznikowym. niezbędne są też warzywa, ryby, podroby, siemię lniane itd.

Nasz trening, w okresie totalnych braków finansowych, wygląda więc tak: mamy potrzebną dawkę karmy to robimy trening, nie mamy to siedzimy w domu. Oczywiście robimy wszystko, aby mieć, ale różnie to bywa.
Dosłownie wykradamy te treningi czasowi, z którym się zmagamy. Wyścigi są wiadomo kiedy i wiadomo też do jakiego momentu możemy coś zrobić, aby zbudować odpowiednią formę. Brzmi to wszystko zapewne nieprawdopodobnie, ale my nauczyliśmy się działać w takich nienormalnych warunkach i docierać z psami, mimo wszystko, do optymalnej dyspozycji.

Działając w taki sposób nasz zaprzęg przebiegł już 700 kilometrów od września i robi w tej chwili, w dobrym tempie, 50 km dystanse. To świetny wynik. Zarówno kilometraż dotąd zrobiony, jak i czasy na kolejnych pięćdziesiątkach. Jak to powiedział jeden z naszych przyjaciół - jest moc. Faktycznie jest. I to mimo kradzionych i robionych bez zaplecza finansowego treningów.

Co by było, gdybyśmy mieli kasę? To pytanie zadaliśmy sobie już bardzo dawno temu. Byłoby wspaniale. Byłyby świetne wyniki i dobra robota wizerunkowa dla naszego kraju i dla dobra zwierząt w ogóle, bo przecież nie tylko sportem żyjemy, ale i aspekty etycznie są dla nas niezwykle istotne. Tyle tylko dzisiaj napiszemy. I jeszcze to, że tak się złożyło, że spotkaliśmy się gdzieś na maszerskiej, życiowej drodze z takimi psami, że gdyby tylko były pieniądze na normalną działalność to... ech, znowu powiedzą, że brakuje nam pokory. Ale to nie tak. My po prostu znamy wartość naszych psów i doświadczenia zdobytego w ciągu 15 lat maszerskiego życia i wiemy jak to wszystko przełożyć na wynik w wielkich wyścigach. I tylko tej cholernej kasy brak. To strasznie frustrujące. Jednak. musimy ją znaleźć. Musimy i tyle. Potrzebujemy sponsorów, reklamodawców, chętnych na przejażdżkę zaprzęgiem, na naszą prelekcję. Jesteśmy do dyspozycji.
Dzięki sponsorom będziemy mogli przestać kraść treningi.

Słuchajcie! Wyścig z czasem trwa w najlepsze. Nasz główny od kilku lat cel, wyścig Finnmarkslopet przyjmuje zgłoszenia i opłaty startowe tylko do końca listopada, więc albo zdobędziemy te 5200 norweskich koron i tam pojedziemy, albo będziemy musieli poszukać innego celu na ten sezon, znowu wydłużając o kolejny rok czas oczekiwania na ukończenie tego wyścigu. Dlatego zwieramy szyki i szukamy pieniędzy. na przekór wszystkim naszym problemom.

Bardzo prosimy - udostępnijcie ten post na Waszych facebookach, twitterach i gdzie tam jeszcze. Może gdzieś czeka na nas sponsor, który jeszcze się o nas nie dowiedział. Dzięki!
My lecimy teraz karmić psy, a jutro rano znowu ukradniemy jeden długi trening :)






Nocny bieg



Do Partakko dotarłem jeszcze za dnia. Dalszą drogę musiałem jednak odbyć już nocą. Dlatego w tej osadzie hodowców reniferów spędziłem zaledwie kilkanaście minut. Tyle ile potrzeba, aby psy zjadły przekąskę, a ja kawałek czekolady. Wypiłem jeszcze nieco herbaty, przejrzałem psy i sprzęt.
Psy biegły od Inari w butach naszej własnej produkcji. Uszyła je dla nas zawodowa krawcowa. Wszystkie były jeszcze w dobrym stanie po 50 kilometrach biegu. To bardzo dobry wynik.

W Partakko założyłem już na głowę czołówkę, aby potem jej nie szukać. Za wsią początkowo biegliśmy terenem znanym już nam, jednak około 10 kilometrów później wkroczyć mieliśmy na ziemię wcześniej przez nas nie odwiedzaną. Uwielbiam eksplorować nowe tereny.

Jazda zaprzęgiem w nocy to zupełnie metafizyczne doznanie. Jest noc, normalni ludzie siedzą w domach, oglądają telewizję, jedzą kolację, albo śpią. A ja w tym samym czasie gnam zaprzęgiem gdzieś na końcu świata. W nocy odnoszę wrażenie jakbym był sam na świecie. Zresztą mój świat kurczy się wtedy do rozmiarów mieszczących się w snopie światła czołówki. Jest on dość wąski, a długi tylko na tyle, aby zmieścił się w nim zaprzęg. To cały świat, na którym muszę się skupić. Reszta nie ma wtedy znaczenia. Muszę wpatrzeć się w ten wąski fragment świata i uważać, aby nie wpaść na jakąś przeszkodę. Jednocześnie staram się kontrolować decyzje podejmowane przez liderów. Szlak niekiedy krzyżuje się  z innymi szlakami, czy drogami, o pomyłkę więc nietrudno. Kiedy skręcimy gdzieś w niewłaściwą stronę, to możemy mieć potem spore problemy. Na pewno nadrobimy drogi. Problemy zależą od tego jak długo pojedziemy w niewłaściwym kierunku. Im dłużej tym gorzej.
Jednak kiedy zaprzęg prowadzi Zuza z Kleinem, czy z Dante, to pomyłki się nie zdarzają. Zwłaszcza Zuza jest mistrzem nawigacji. Podejmuje szybkie decyzje, jest w tym bardzo zdecydowana i zawsze ma rację.

60 kilometrów od startu Klein miał jakiś kryzys. Zatrzymałem zaprzęg. Wbiłem w śnieg kotwicę, aby zabezpieczyć się przed odjechaniem sań beze mnie. Podszedłem do Kleina. Był trochę zmęczony, ale to w jego przypadku zdarzało się już w przeszłości. Ten pies posiada jednak zdolność do nieprawdopodobnie szybkiego regenerowania się podczas wysiłku. Wiedząc o tym dałem psom ok. 30 minut odpoczynku. Podałem im przekąski, miałem jeszcze trochę zupy w lodówce, więc rozdzieliłem ją miedzy psy.
Trochę się pokręciłem dookoła. Czekałem na zorzę polarną, ale było na nią jeszcze za wcześnie. Ona pojawia się zazwyczaj dopiero około 21. Brakowało jeszcze godziny.

Po 30 minutach ruszyliśmy dalej. Klein biegł teraz spokojniej, ale rozkręcał się z każdym kolejnym kilometrem. Po 65 wróciła mu całkowicie energia. Znowu aktywnie prowadził zaprzęg równo z Zuzą.
Mijały kolejne kilometry, a ja czekałem na ląd. W ostatnich dwóch latach zacząłem zdecydowanie bardziej lubić jazdę po krętych drogach na lądzie niż na długich prostych zamarzniętych jezior. Tam wtedy jednak nie było zbyt wielu odcinków lądowych.
Opuściłem już jezioro Inari. Teraz szlak wił się po mniejszych zbiornikach wodnych, a czasem wpadał na ląd. Psy na lądzie natychmiastowo przyspieszają. One też lubią bieg w miejscach, gdzie nie widać drogi dalej niż na góra kilkaset metrów przed sobą.

Trafialiśmy na coraz więcej skrzyżowań szlaków. Zuza jednak podejmowała bezbłędne decyzje. Skąd ona wie, którędy należy pobiec, kiedy szlak krzyżuje się z czterema innymi? Nie ma tam żadnych drogowskazów. Żadnych wskazówek. Kompletnie nic. Dopiero sto, sto pięćdziesiąt metrów za skrzyżowaniem trafia się na znak potwierdzający, że jesteśmy na właściwym szlaku. Dlatego nigdy nie należy zbyt długo czekać na takie potwierdzenie. Jeśli przejedziemy 200 metrów i nie ma znaku, to znaczy, ze zgubiliśmy drogę i trzeba zawrócić do skrzyżowania i tam znaleźć właściwą drogę. Jednak my takiej potrzeby nie mieliśmy. Zuza jakby biegała tam każdego dnia. Tak była pewna swego. Psy dobiegały do skrzyżowania. Nasza droga szła gdzieś za nim dalej. Jednak, w którą stronę? Miałem wątpliwości. Próbowałem znaleźć jakąkolwiek wskazówkę. Zaprzęg zbliżał się do miejsca, w którym już nie będzie czasu na domysły. Widzę wyraźny szlak biegnący prosto, za skrzyżowaniem. Mam pewność, że to właśnie tam musimy podążać. Jaka inna trasa może być tak ewidentna tutaj? Przecież tu nie ma żadnego ruchu. Od godziny 14 nie spotkałem absolutnie żadnego człowieka. Nikt nie jechał skuterem śnieżnym, nie szedł na nartach. Nikt. Absolutne odludzie.
Docieramy do krzyżówki i nagle Zuza prowadzi psy w lewo. Nie prosto! Bez cienia wątpliwości. Ja mam je za to. Kolejne 150 metrów jadę w napięciu. Czy będzie znak potwierdzenia? Jeden zakręt, drugi, znaku nie ma. Podjazd, dość stromy, biegnę teraz za saniami, zaraz potem stromy zjazd, znów wskakuję na płozy. Jeszcze seria kilku zakrętów. Zaczynam się powoli nastawiać na zawracanie zaprzęgu. I nagle jest znak. Stoi sobie i najnormalniej w świecie mówi "jesteście na dobrej drodze". Głupio mi teraz, ze miałem wątpliwości. Psy są nieomylne w takich sytuacjach i należy im ufać. A Zuza jest w tym najlepsza. Nawet Klein przestał się wtrącać w jej prowadzenie i posłusznie szedł za nią. Cała reszta robiła tak samo. Dawno już nauczyłem się nie dyskutować z psami. Nauczył mnie tego Dante. Moi liderzy wiedzą gdzie są i jak biec dalej, więc nie mam co się wtrącać w ich pracę. Zawsze się to sprawdza w moim zaprzęgu. Zuza i Dante to geniusze, mistrzowie orientacji w terenie.
Tak właśnie było na tamtym odcinku. 40 kilometrów Zuzia bezbłędnie odnajdywała drogę. Aż do samego Sevettijarvi, gdzie zatrzymaliśmy się na biwak po 100 kilometrowym biegu trwającym 7 godzin i 20 minut. Mam naprawdę wspaniałe psy.

Takie nocne biegi są bardzo emocjonujące, ale też trudne i jednocześnie piękne. Są też nieodzowną częścią mushingu. Długie trasy przebywa się systemem non stop, czyli kilka godzin biegu, kilka godzin odpoczynku. Jedzie się niezależnie od pory dnia, podporządkowując wszystko temu systemowi. Można oczywiście jechać normalnie biwakując od zmierzchu do świtu. Jednak wtedy bardzo wydłuża się czas potrzebny do pokonania trasy, a z tym wiążą się kolejne sprawy. Musimy wtedy zabrać więcej żywności i dla psów jak i dla siebie. Musimy zabrać więcej paliwa do kuchenek itd. To wszystko zwiększa wagę sań i tym samym wydłuża czas, bo cięższe sanie pojadą wolniej.
Nocna jazda ma jeszcze jeden niezaprzeczalny atut. Jest nim zorza polarna. Fantastycznie jest jechać zaprzęgiem w jej blasku.
O tym już następnym razem.

środa, 4 listopada 2015

Wspomnienia z wyprawy



16 marca, o szesnastej byłem już od trzech godzin na szlaku. Jak zwykle nie udało się wystartować o wcześniej planowanej godzinie. Najpierw była to 10, potem 12. Ostatecznie wyruszyłem na trasę kolejnej wyprawy o 13.
Mam sklerozę i nic na to nie poradzę. Pakuję coś w sanie, ktoś coś do mnie gada, ja do tego kogoś, a po chwili zaczynam się zastanawiać, czy wsadziłem już to w sanie, czy jeszcze nie. Sprawdzam więc. Tak wsadziłem. Robię tak nie wiem ile razy w trakcie pakowania. Tak mam i już. Albo to początki sklerozy, albo roztargnienie, czy jeszcze coś innego. Nie wiem. Pal to diabli. Z wieloma sprawami nie jestem w stanie niczego zrobić, to niech i z tym tak będzie.

Zresztą w końcu ruszyłem. Tym razem było ze mną 11 psów. Klein, Zuza, Henia, Bria, Sofi, Pips, Dante, Arina, DeDee, Tanda i Szejen. Zespół najlepszy pod moim słońcem. Wspaniałe psy, większość w solidnym już wieku, więc ogromnie doświadczone. Psy, na które zawsze mogę liczyć i znam je doskonale. Tysiące kilometrów przebyliśmy razem w polskich lasach, w fińskiej tajdze, czy norweskich górach. To doskonały zespół psio-ludzki.

Spokojnie podążamy szlakiem na północ. Tym razem chcemy dotrzeć tam, gdzie nie było nas nigdy wcześniej. Pięć lat temu objechaliśmy z Darią dwoma zaprzęgami wielkie jezioro Inari dookoła, teraz zamierzam pojechać wzdłuż tego samego jeziora, ale inaczej. Dalej na północ. Taki jest cel wyprawy Laponia 2015.

Wystartowałem z wioski Inari, po 13 kilometrach znalazłem się przy świętej wyspie Samów, Ukko. Tam planowałem na chwilę się zatrzymać, dać psom coś do wypicia. Dałem, ale postój ograniczyłem do minimum, bo strasznie przy wyspie wiało. Psy mogły zwyczajnie zmarznąć.
Napojony zaprzęg pognał dalej. Konsekwentnie trzymałem się z psami lewego brzegu. Mijaliśmy bokami kolejne wyspy, przybywało kilometrów na gpsie.
Kiedy przemierza się wielkie lapońskie przestrzenie, zarówno psy jak i człowiek w zaprzęgu zapada w jakiś rodzaj transu. Liczy się tylko bieg przed siebie. Dzięki temu długie godziny spędzone na szlaku mijają nam szybciej.

Po trzydziestu kilometrach zatrzymałem zaprzęg na trochę dłużej. Wyciągnąłem z sań turystyczną lodówkę, w której wożę przygotowane wcześniej jedzenie dla psów. Wyciągnąłem także psi cooker.
Wlałem do niego nieco paliwa i rozpaliłem. Izopropanol buchnął wysokim na metr płomieniem. Kiedy ogień się uspokoił wstawiłem w niego wiadro z wodą. Nie musiałem wiercić otworu w lodzie, czy topić śniegu. Wystarczyło dziabnąć czymkolwiek w zbitą skorupę, aby dostać się do wody. W dzień było bardzo słonecznie, co powodowało topnienie śniegu. Tworzyły się zwyczajne kałuże czystej wody. W nocy dwudziestostopniowy mróz przykrywał wodę lodowo - śnieżną skorupą.
Tak prosty dostęp do wody to luksus na polarnych wyprawach.
Kiedy woda w cookerze podgrzała się na tyle, aby rozgrzać nią karmę, to wlałem ją do lodówki. Chwilę później psy jadły ciepłą, tłustą zupę, a ja piłem herbatę z termosu. Sielanka.

Po jedzeniu ruszyliśmy dalej. Zuza prowadziła zaprzęg z Kleinem pewnie i zdecydowanie, jakby znała teren. Zresztą on nie był skomplikowany. Wielka, otwarta przestrzeń, ogromnego zamarzniętego jeziora. Wszędzie biało. A środkiem tej scenerii biegnący szlak nie dawał możliwości zabłądzenia. Nie w tym miejscu przynajmniej.
Po kolejnych dziesięciu kilometrach dotarliśmy do miejsca, w którym pięć lat temu walczyliśmy z Darią i syberianami o życie. Tak blisko bazy, ledwie 40 kilometrów od chaty rozegrała się jedna z najbardziej dramatycznych chwil w naszym życiu. Z psów, które teraz biegły ze mną, był wtedy tam tylko Klein. Musiałem zapytać go, czy pamięta to miejsce i tamte wydarzenia.

- Hej, Klein! Pamiętasz to miejsce?

Popatrzył tylko na mnie i biegł dalej.

Było już bardzo późne popołudnie i słońce mocno chyliło się ku zachodowi. Zaczynał się spektakl zwany Światłami Północy. Najpierw bardzo długo zapadający zmierzch. Słońce schodzi coraz niżej i niżej, w końcu znika za widnokręgiem, ale wisi gdzieś tam jeszcze długo. Przez to wciąż jest jasno, a niebo robi się intensywnie różowe. Zawsze w takich momentach jadę oniemiały pokazem piękna natury.
Różowy kolor, najpierw jasny, potem coraz ciemniejszy, wreszcie gaśnie. Na Dalekiej Północy po trwającym półtorej godziny zmierzchu, nagle nastaje ciemność, jak za sprawą przekręconego wyłącznika.

Razem z mrokiem przychodzi mróz. W czasie jazdy wyraźnie można poczuć jak on tężeje z każdą chwilą. Zapinam wszystkie zamki kurtki, zmieniam czapkę na cieplejszą i zakładam grubsze rękawice. Psy przyspieszają. Zawsze tak na nie działa ciemność. Ich bieg staje się bardziej dynamiczny, są mocniej pobudzone. Budzą się w nich wszystkie zmysły.

Po ciemku opuszczam osadę Partakko. Ostatnią ludzką siedzibę na przestrzeni kolejnych 60 kilometrów. Następni możliwi do spotkania ludzie pojawią się dopiero w Sevettijarvi. Po 100 kilometrach biegu na północ. To tam właśnie zmierzam z moim zaprzęgiem.




poniedziałek, 2 listopada 2015

Zaduszki



Szesnaście lat żyjemy z psami zaprzęgowymi. Szesnaście lat wypełnionych ich obecnością, ich przyjaźnią, ich towarzystwem. Szesnaście lat codziennej troski o nie.
Przez te wszystkie lata przewinęło ich się nieco przez to życie. Wiele z nich przeszło już za tęczowy most i te psy dzisiaj wspominamy. Choć nie tylko dzisiaj. One są wciąż wśród nas. Rozmawiamy o nich, wspominamy je w różnych sytuacjach. Myślimy o nich.

Odchodziły z tego świata w różny sposób. Adja była pierwsza. Młoda liderka umarła 20 listopada 2005 przez błąd lekarza. Jej śmierć była wstrząsem dla nas i dla stada. Niespodziewana i bezsensowna. Wciąż śmierć Adji nas boli. Na początku ten ból był niemal nie do zniesienia. Nie mogliśmy się z tym pogodzić.

Po odejściu Adji śmierć omijała nasze stado przez pięć lat. W 2010, 30 stycznia umarła Whisky. Największa przyjaciółka Adji. Pięć lat wcześniej pękały nam serca, kiedy Whisky szukała Adji. Zaglądała do jej budy, chodziła po wybiegu. Wyła. Płakaliśmy razem z nią.
Pięć lat później dopadła ją tajemnicza choroba. Tydzień trwała walka o Rudą, jak nazywaliśmy Whisky czasem. Nie daliśmy rady chorobie. Umarła w naszej łazience, na kolanach Darii. Miała dopiero dziewięć lat. Teraz opłakiwaliśmy Whisky i Adję.

Śmierć omijała nasz kenel ledwie siedem miesięcy. We wrześniu 2010 zaczęła się czarna seria. Najpierw odeszła Atka. Czternastoletnia seniorka dotarła do swej życiowej mety. Ona pierwsza z naszych psów dożyła sędziwego wieku.
Pod koniec listopada zachorował Tosiek. Amerykańska akita, stróż zaprzęgowców. Sześcioletni, wspaniały pies zaczął nagle znikać w oczach. Codzienne badania i wyjazdy na kroplówki. Tosiek nie mógł jeść, jego organizm nie przyjmował też wody. Kroplówki były jedyną szansą na przeżycie. Jednak leki nie pomagały. Dwoiliśmy się i troiliśmy razem z lekarzami, a Tosiek znikał.
W ferworze tej walki przegapiliśmy, że coś dzieje się z Renią. A to było ropomacicze. Kiedy to pojęliśmy było już za późno. Renia umarła 11 grudnia 2010. Tosiek przeżył ją o dziesięć dni.

Płakaliśmy nad grobami Adji i Whisky, Atki, Reni i Tośka. Nad nimi i nad naszą bezsilnością. Grób Whisky kopaliśmy przy kilkunastostopniowym mrozie. Posuwając się wgłąb ziemi po centymetrze. Mieliśmy więc dużo czasu na opłakiwanie jej. Co jakiś czas rzucaliśmy narzędzia i mówiliśmy do siebie słowa o rozpaczy, o niemożności zmienienia okrutnego losu.
Kiedy umierali Renia i Tosiek byliśmy już potężnie zmęczeni. Miesiąc walczyliśmy o Tośka. Przez miesiąc można nie przespać wiele nocy. Wtedy zrozumieliśmy, że do śmierci psów nie można się przyzwyczaić. Ani pogodzić się z nią, kiedy odchodzą zwierzaki w młodym wieku. Nie radzimy sobie z tym do dzisiaj.

Znowu śmierć opuściła nasz kennel ledwie na dziesięć miesięcy. 30 września 2011 umarł 13-letni Pasik. Nasz drugi husky. Rudzielec odszedł cicho i spokojnie. Nawet zdążyliśmy się z nim pożegnać. W jego przypadku głównym powodem śmierci była starość.

Ponad rok anioł śmierci nie zaglądał do nas. Zrobił to dopiero 29 grudnia 2012. I zabrał Acia. Kochane i cudowne stworzenie. Aciu miał 12 lat i nowotwór. Tak jak Tosiek. Walczyliśmy o naszego kumpla do samego końca, łapiąc się jak pijany płotu każdej, dającej nadzieję, opcji. I znowu nie daliśmy rady. Kochany Aciu odszedł na drugą stronę.

Baja, przyszywana siostra Acia, z którym wychowywała się i żyła od szczeniaka, przeżyła swojego przyjaciela ledwie o trzy miesiące. Umarła 3 marca 2013. Całe życie spędziła z Aciem. Może życie bez niego nie miało dla niej sensu? Baji nerki przestały pracować i nic nie mogliśmy na to poradzić, mimo robienia wszystkiego co było możliwe.

Cztery miesiące później, 18 lipca, śmierć zabrała nam 9-letnią Kalę. Pewnego dnia dostała ataku epilepsji, po którym została na krótko sparaliżowana. Po podaniu leków szybko objawy zniknęły. Po jakimś czasie jednak atak się ponowił. Tym razem było już dużo gorzej. Kala bardzo powoli dochodziła do siebie. Ataki się ponawiały. Cały czas podawaliśmy jej leki, czekając aż wreszcie zaczną działać. Zaczęły. Po południu 17 lipca jej stan wyraźnie się poprawił. Kala zaczęła interesować się otaczającym ją światem. Napiła się wreszcie wody i nawet coś zjadła. Pierwszy raz od kilku dni. Wróciła nam nadzieja. Rano Kala nie żyła. Umarła w nocy.

Znowu kilka miesięcy spokoju. Miesięcy bez pogrzebów.
5 lutego 2014 zaginęła Saba. Byliśmy wtedy w drodze do Laponii. Zwierzaki, które nie jechały z nami zostały pod opieką koleżanki. Jej brat zadział gdzieś Sabę. Miał pojechać z nią do lekarza, bo podejrzewaliśmy ropomacicze. Wszystko było ustalone z lekarzem. Miał chłopak tylko ją tam dostarczyć. Podobno uciekła mu po drodze. Wiemy to od jego siostry. On sam nigdy się z nami nie spotkał, nie powiedział jak to było. Do dzisiaj nie wiemy jaki los spotkał Sabę. Nie wiemy, czy żyje, czy może umarła. Tragiczna sprawa, która leży cieniem na naszych sumieniach i ciągle nie daje spokoju.

Miesiąc później, 8 marca, w Norwegii, po 23 kilometrach biegu w 500 kilometrowym wyścigu psich zaprzęgów, umiera na niewydolność serca Vili. Trzyletni pies zgasł w sekundzie. Po tej śmierci już nigdy nie będziemy takimi samymi ludźmi jak wcześniej,

10 kwietnia 2015, po ponad roku przerwy, śmierć zabrała ze sobą 15 i pół letniego Nanooka. Psa, od którego to wszystko się zaczęło. Nanook był pierwszym naszym psem zaprzęgowym, pierwszym husky w naszym życiu. Dożył szczęśliwie prawie szesnastu lat. Do końca był psem radosnym i pełnym życia. Wraz z jego śmiercią skończyła się jakby pewna epoka w naszym kennelowym życiu.

Jedenaście psów. Jedenastu przyjaciół na dobre i na złe. I dziesięć lat od pierwszej śmierci do ostatniej. Okropna średnia ponad jednej śmierci rocznie. Pierwsze sześć lat z psami było jak beztroskie dzieciństwo. Czysta radość z możliwości życia z nimi. Bez myślenia o nieuchronnym końcu. A potem jak uderzenie obuchem. Śmierć Adji zmieniła wszystko. Tak jak każda kolejna. Każdy odchodzący pies zabierał ze sobą cząstkę naszych serc. Ile z nich jeszcze nam zostało? Nie wiemy. Wiemy tylko, że dla żadnego z nich go nie zabraknie.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...